Nominacje

Życzymy wszystkim miłej zabawy :D

Lista graczy:

Obecnie czekamy na większą liczbę chętnych osób.

20 komentarzy

  1. Zabawa czas start! Moje słowa to: wiśnie, czar i surykatka ^^ Nominuję Carmen :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niguer siedział pochylony nad całkiem zawalonym różnościami blatem olbrzymiego stołu z niemal czarnego drewna. Przez szczelinę pomiędzy ciężkimi zasłonami wpadał złocisty promień słońca, w którym wirowały lśniące drobinki kurzu. Za oknem śpiewał melodyjnie kos. Mag jedną ręką pocierał oczy, klejące się od przeszło dwóch godzin i zaczerwienione jak po płaczu, drugą wodził nad lustrem w zdobnej ramie, które leżało przed nim. Kiedyś, za młodu, lepiej znosił nieprzespane noce. Teraz, kiedy aksamitne czarne włosy Smoka Nocnego Nieba miały w sobie więcej siwizny niż czerni, nie było już tak różowo.
      Ale musiał jeszcze skatalogować chociaż jedno zwierzę. Nie przeżyłby gorszego wyniku od kolegów w terenie. Pstryknął palcami i musnął lustro, szepcząc czar. Zwierciadło obudziło się do życia. Zawirowały barwy, jak w kalejdoskopie. W końcu obraz ustabilizował się i mag ujrzał szarobłękitne niebo i złoty piasek. Słowem i oszczędnymi ruchami rąk przemieszczał się po pustyni. Nagle ujrzał cel.
      Jednym sprawnym ruchem wydobył zza tafli wielkiego jak dłoń skorpiona o pancerzyku w kolorze piasku. Machał wściekle szczypcami, groził zakończonym szpikulcem ogonem. Ale wystarczyło jedno ostre słowo, a znieruchomiał jak figurka. Mag umieścił go przed sobą, za lustrem. Następnie przesunął zwierciadło i na jego miejscu umieścił opasłe tomiszcze. Za pomocą magii odnalazł kałamarz z piórem, który zagubił się w bałaganie. Przy okazji odnalazł wiśnie i ze smakiem skonsumował jedną. Zajęty opisem zwierza przez przypadek otarł się łokciem o lustro. Nawet tego nie zauważył. Sięgnął po kolejną wiśnię. Nagle usłyszał trzask. Podniósł głowę by spojrzeć wprost w paciorkowe oczy szczura zajadającego jego Niguero scorpiono.
      Jeden z najpotężniejszych magów świata, Smok Nocnego Nieba, co to nie jednego legendarnego czarodzieja pamiętał w powijakach jeszcze będącego, odskoczył przerażony. Z piskiem, jakiego nie powstydziłaby się pięcioletnia dziewczynka. Przy okazji potrącił krzesło i prawie się o nie wywrócił. Z bezpiecznej odległości przyglądał się bestii, która po schrupaniu bezbronnego skorpiona zainteresowała się wiśniami. Stwór nie większy był od szczura, ale miał smuklejszą sylwetkę, mniejsze uszy, nieco inny kształt głowy i piaskowe futerko z ciemniejszymi pręgami. Niguer ostrożnie zbliżył się do szczurocosia beztrosko zajadającego jego wiśnie. Ten stanął słupka i spojrzał badawczo na niego. Jeden szybki krok maga później surykatka, z czego zdał sobie nagle sprawę mag, śmignęła ku lustru i przepadła za taflą. Wściekły czarodziej walnął o nie z taką siłą, że pojawiła się na jego powierzchni siateczka pęknięć.
      -Panie, wszystko w porządku? - zapytała zaniepokojona gosposia widząc swego pracodawce jęczącego z bólu i trzymającego się za pięść.
      -W najlepszym porządku, pani Doroto. Jak najlepszym!


      A więc tak:
      Hmmm: welociraptor, bluza z kapturem i gorąca czekolada z lodami o smaku lodów klonowych.
      Pyladea: Pocałunek, zebra, sos tabasco.

      Usuń
  2. Kaylo i Mia od samego rana przebywali w błękitno kryształowej wodzie morza poszukując niebieskich, złotych i czerwonych pereł. Do zebrania pełnej ich liczby, którą zlecił im władca tej dzikiej wyspy Archipelagu Słońca i Księżyca - Ubungo, brakowało tylko jednej, której szukali już od dobrej godziny. Zadanie mogło by się wydawać proste, ponieważ oboje byli specjalistami w tej dziedzinie: Kaylo należał do rasy Skrzelistych, potrafił bardzo długo przebywać pod wodą bez wypływania na powierzchnie, a Mia władała syrenim śpiewem, który przyciągał do niej morskie stworzenia.
    - Mam! - zakrzyknął z triumfem Kaylo wyskakując z wody niczym delfin. - W końcu mamy sto pereł, możemy wracać do Ubunga.
    Perła była złota, świeciła w blasku słońca, chłopak trzymał ją dumnie wysoko w ręce. Mia zaśpiewała, chcąc podziękować stworzeniom za pomoc, lecz niestety coś poszło nie tak. Zniekształciła jedną nutkę. W wyniku tego nagle niczym błyskawica przybiegł do nich jakiś gad. Był bardzo zwinny, grzebał i rozgarniał na wszystkie strony piasek. Kilka ich ziaren wpadło do oczu Kayla, przez co zakołysał się i upuścił perłę. Gad natychmiast chwycił ją i wziął nogi za pas.
    - Co to było? - spytała przerażona Mia.
    - Welociraptor, jeden z tutejszych złodziei pereł. Ubungo przecież ostrzegał nas przed nimi. Musimy go dogonić! - rzekł chłopak.
    - Przepraszam - powiedziała w biegu zakłopotana dziewczyna. Welociraptor wbiegł w tłum ludzi na plaże. Zbliżał się w kierunku budki z lodami. Gdy przebiegał koło jakiegoś grubego jegomościa, który smacznie zajadał się lodowym deserem, zwolnił i popatrzył się wielkimi oczami na pyszne smakołyki. Czyżby welociraptory lubiły lody? - zastanowiła się Mia. Kaylo zaś wykorzystał chwilę nie uwagi gada i rzucił się na niego, aby go schwytać, lecz niestety zamiast na gada trafił na nogi owego mężczyzny, zajadającego się deserem, który w wyniku zderzenia poleciał gdzieś w bok.
    - O nie! Moja gorąca czekolada z lodami o smaku lodów klonowych! Coś ty narobił smarkaczu! To była ostatnia gałka tychże smakołyków...
    Chłopak szybko wstał, przeprosił i się oddalił, nie będąc pewnym co może uczynić rozwścieczony smakosz. Jednak szczęście znalazło się w tym nieszczęściu, ponieważ deser z lodów klonowych i gorąca czekolada poleciały na bluzę z kapturem innego mężczyzny, który dziwnie wyglądał w niej o tej porze roku. Welociraptor wskoczył na niego i zaczął oblizywać lody z bluzy. Mężczyzna w ubraniu szybko zareagował i capnął skradzioną perłę, a następnie zrucił kaptur.
    - Ubungo! - zakrzyknęli jednocześnie Kaylo i Mia.
    - Ach te nieszczęsne welociraptory! Wszędzie ich pełno i w dodatku zdemaskowali i zniszczyli mój kamuflaż!
    - Proszę, może ten worek zrekompensuje waszej wysokości szkody - powiedziała Mia, podając worek pereł. - Welociraptor też jakby w ramach przeprosin przybliżył się do dziewczyny i zaczął się do niej łasić i milić swoimi wielkimi oczami. Na koniec wszyscy wybuchli śmiechem, oprócz grubego jegomościa, który wciąż opłakiwał swoje klonowe lody.

    Nominuję Burtona, a moje słowa dla Ciebie to: okruch lodu, ser i pojazd :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Z króla chłop
    Leżał na trawie oświetlany promieniami porannego słońca kładącymi się podłużnymi pasami na złotawej murawie i na twarzy młodzieńca. Nędzne sukmany opatulały jego wychudłe brzydkie ciałko pomarszczone głodem i wycieńczeniem. Nagle oczy chłopca otworzyły się ukazując błękitne, błyszczące tęczówki. Było coś arystokratycznego w jego rysach. Jasne jak len włosy ocieniały jego zmarszczone czoło, a uszy odstawały mu dość dziwacznie. Wreszcie podniósł się leniwie i przetarł dłonią twarz. Na jego twarzy odmalowało się zadziwienie i lekki przestrach. Tym bardziej, iż między drzewami dostrzegł jakiś niepokojący ruch. Z niezrozumiałych dla siebie powodów sięgnął do pasa, jakby spodziewała się tam znaleźć coś, co pozwoliłoby mu w jakiś sposób obronić się przed nieznaną istotą. Nie odkrywszy tam jednak nic poza pustą sakiewką i strzępami tkaniny ruszył śmiało przed siebie uzbrojony wyłącznie w szczere chęci przeżycia. Nie wiedział, dlaczego nie przychodzi mu do głowy pomysł najprostszy to jest wzięcie nóg za pas. Kiedy wychynął zza krzaków dojrzał wystającą zza drzewa tylną część zebry. To zupełnie go zbiło z tropu. Co tu robiła zebra. Podszedł bliżej by przyjrzeć się temu zjawisku i wówczas dojrzał całość postaci dziwnej istoty, która powoli ruszyła w jego kierunku. Była to centaur-dziewczyna. Brunetka uśmiechnęła się do niego rozbrajająco wypinając dumnie piersi opięte skórzaną kamizelką. Zielone oczy utkwiła w młodzieńcu, który wpatrywał się niemo w jej śniadą cerę i śledził drgnienia dłoni ściskającej długą dzidę. Nie umiał określić swoich uczuć, czy była to fascynacja, czy gniew. Ale dlaczego miałby się na nią gniewać? Dlaczego czuł się tu tak bardzo nie na miejscu?
    - Widzę, że książę już się wyspał – przemówiła wreszcie.
    Spojrzał na nim dziwnym, pytającym spojrzeniem. Nie wyczuwając w jej głosie gryzącej ironii, a jednocześnie tropiąc tam jej obecność.
    - Kim jesteś? – zapytał i zanim zdążył się nad tym zastanowić usta uformowały kolejne pytanie – Kim ja jestem?
    - Wybacz książę, zapomniałam, że ty naprawdę niczego nie pamiętasz. Otóż dwa dni temu zaatakowano twój zamek i zamknięto cię w wieży. Było to po tym jak król Kasmenoru odmówił ci ręki swojej córki. Postanowiłeś upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. To znaczy właściwie ja postanowiłam. Lubię was, więc zmieniłam cię w chłopa i teraz weźmiesz udział w organizowanym tam wyścigu i zdobędziesz jej rękę.
    - Jako chłop!?
    Czarodziejka wzruszyła ramionami.
    - Inaczej zasztyletowaliby cię nim dotarłbyś do pałacu. Choć pokarzę ci twoją broń.
    Wiedziony nadal jakby czarem ruszył za nią. Zatrzymali się przez chatką zbudowaną ze spróchniałych desek ze strzechą przekrzywioną na bakier jak źle skrojony kapelusz. Wewnątrz młodzieniec znalazł tam pocerowaną czarną zbroję (w zasadzie mogłaby być srebrna, ale obecnie jej wyczyszczenie graniczyło z cudem) i starą szkapę.
    - Na tym mam się ścigać?
    - Dasz jej to – rzekła kobieta podając podopiecznemu maleńką buteleczką.
    - Co to takiego? – zapytał.
    - Nie musisz wiedzieć. – odparła i odbiegła gdzieś w las.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dowleczenie bydlęcia do zamku zajęło cały dzień, gdyż zwierzak charakteryzował się uporem, którego rasowy osioł by się nie powstydził. Później jeszcze doszły kłopoty z rejestracją do turnieju. Chłop nie ma przecież herbu. Widząc zamieszanie przy bramkach startowych król powstał i kazał podać sobie długą tubę, przez którą zakrzyknął.
      - Czego ten poczciwy człowiek chce.
      - Chce wziąć udział w turnieju – odkrzyknął lokajczyk.
      - Puśćcie go – zakrzyknął władca dławiąc się śmiechem – przynajmniej się pośmiejemy. Cała rozbawiona widownia żartowała sobie z młodzieńca, oprócz księżniczki. Gdy ich oczy się spotkały wydało mu się, iż dojrzał w jej spojrzeniu coś więcej niż sympatię jakby miłosny blask rozpoznania. Zardzewiały rycerz trzeszcząc i skrzypiąc pordzewiałą zbroją wskoczył na konia (o ile można go tak nazwać) z gracja godną księcia, co na chwilę uciszyło wrzaski. Zabrzmiał dzwonek i rycerze ruszyli. Chłopski bohater odetchnął i nie zwracając uwagi na dalsze przymówki dał szkapie do polizania magiczną miksturę. Biedny zwierzak kichnął, parsknął i tak wyrwał z kopyta, że tylko lejce pozwalały jeźdźcowi utrzymać się w siodle, choć pęd zdawał się wyrywać diabelskiego rumaka spod niego. Wreszcie zwierzak zatrzymał się gwałtownie i jeździec wylądował w pełnym wody poidle król zaniemówił. Królewna zaś już zbiegała na arenę i nie zważając na skapującą z odzienia zwycięscy wodę podarowała mu swój pocałunek. I wówczas zmienił się on w pięknego księcia, tego samego, którego pokochała, choć ojciec nie chciał jej za niego wydać. Król rwąc włosy z głowy, że dał się tak urządzić przez lekkomyślność, urządził im huczne wesele. Szybko jednak przekonał się, iż mąż jego córki nie jest taki zły i zaczął go darzyć szacunkiem i przywiązaniem ciesząc się, że sprawy przybrały taki właśnie obrót. Co zaś tyczy się centaurki zebry to wreszcie przyznała się, czym była mikstura, którą kazała podać koniowi. Był to najzwyczajniejszy w świecie sos tabasco.

      Nominuję hmm... słowa dla ciebie to: nenufary, twierdza, oscypek

      Usuń
  4. Królestwo Amanur od dawna słynęła słynęło z tajemnic i nierozwikłanych zagadek, lecz to, co się wydarzyło ostatniego czasu zszokowało wszystkich. Z jeziora nieopodal zamku wypłynął na powierzchnię, łamiąc przy tym wszystkie prawa fizyki, kamienny posąg w kształcie człowieka. Zauważyli go i przyciągnęli na brzeg rybacy, którzy zawiadomili odpowiednie służby. Sprawą zainteresowała się od razu nadworna czarodziejka Siena. Odkryła, że posąg przedstawiał mężczyznę, który wyglądał jak zatrzymany w ruchu. W jednej ręce uniesionej do góry trzymał coś seropodobnego, a druga była pusta, ale wyglądała jakby coś miała trzymać. Po dłuższych badaniach stwierdziła, że rzeźba jest zaczarowana i żeby ją odczarować trzeba znaleźć brakujący kawałek. Siena była bardzo uparta, więc od razu wzięła się za poszukiwania. Postanowiła udać się w miejsce, w którym znaleziono tajemniczy posąg. Popłynęła sama swoją łódką, którą dostała kiedyś od dziadka marynarza. Gdy dopłynęła na miejsce, użyła specjalnych zaklęć i zanurkowała. W głębinach jeziora było ciemno i wszędzie było pełno ryb, które cały czas ją zaczepiały, co utrudniało pracę, lecz w końcu udało jej się dotrzeć na samo dno. Tam praktycznie od razu dostrzegła brakujący element, którym okazał się kamienny kwiat podobny do nenufarów, pływających na jeziorze. Niestety nie wszystko poszło tak łatwo, bowiem gdy czarodziejka dotknęła kwiatu, sama przemieniła się w kamień. Minął tydzień, a do zamku znów przyszło powiadomienie o tajemniczym posagu, pływającym po jeziorze. Tym razem wiadomo było, co to był za posąg, ponieważ poszukiwania Sieny trwały, a rzeźba przedstawiała ją idealnie. Zastanawiano się tylko, co robi skamieniały nenufar w jej ręce. Po dokładnej analizie dopatrzono się, że poza czarodziejki idealnie pasuje do pozycji tamtego mężczyzny, a kwiat kobiety wpasowuje się w jego rękę. Gdy połączono obie rzeźby, wielka marmurowa hala, w której stały rozbłysła białym światłem.
    - Mój oscypek! - ktoś krzyknął nagle. Gdy światło ustało, ludzie dostrzegli przestraszonego mężczyznę i zdziwioną czarodziejkę, drętwo stojącą. Mężczyzna po chwili wpatrywania się w swój, prawdopodobnie ulubiony przysmak, wsunął go tak szybko, jakby się bał, że ktoś miał go mu ukraść.
    - Jak to się stało, że zostałeś zamieniony w kamień? - spytał jeden z obserwujących.
    - Stałem nad naszym jeziorem i delektowałem się swoim oscypkiem, gdy ktoś nagle popchnął mnie w wodę. Trafiłem przypadkiem ręką w kwiat nenufaru, którego się chwyciłem, lecz ten zdradziecki zamiast mnie ratować, pociągnął na samo dno jakby ważył niewiadomo ile. Później sami pewnie wiecie, co się stało.
    Po zadaniu jeszcze kilku pytań wszyscy opuścili halę, mężczyzna podarował czarodziejski i zdradziecki, ale jakże piękny nenufar czarodziejce, a ona zamieniła go zaklęciem z powrotem w kamień i kazała umieścić na najwyższej wieży swojej twierdzy, przyjmując go za swój nowy symbol.

    [ w mojej głowie wyglądało to ciekawiej :p]

    Nominuję Root :D a moje słowa to: kielich, niespodzianka i sierp ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Powierzchnia płynącej wody rozszczepiała padające na nią promienie słońca. Wyglądało to jak igrające na rzece iskierki. Twarz Luktuv nie odbijała się w wodzie, na to dziewczyna leżała zbyt daleko od krawędzi skarpy.
    Wzrok Luktuv bezmyślnie błądził po drugiej stronie rzeki. Za wysokimi trawami rozciągały się pola, teraz łany owsa i żyta były już wysokie. Przechadzającym się wąskimi ścieżkami właścicielom pól zboża sięgały powyżej pasa. Luktuv widziała ich jasne koszule, które tego dnia, przy tej pogodzie, zdawały się świecić. Farmerzy szli raczej powoli, dlatego od razu zwracał uwagę szybciej poruszający się ciemniejszy kształt. Ktoś biegł. W dodatku niewiele zważając na rosnące zboże, roztrącając i łamiąc łodygi.
    El Si? To było pierwsze, co przeszło Luktuv przez myśl. Jakoś do tego przywykła, że pewna osoba w okolicy miała to szczęście najczęściej pakować się w kłopoty. A im bardziej biegnąca postać się zbliżała, tym bardziej Luktuv zyskiwała pewność. W końcu trudno było znaleźć w pobliskich wioskach drugie młode dziewczę, które w biegu wymachiwałoby ogonem.
    Wspierając się na rękach, Luktuv uniosła się nad ziemię. El Si dotarła w tym czasie prawie do brzegu rzeki. Wydawała się zaskoczona tym nagłym spotkaniem.
    - Cóż za niespodzianka! - zawołała Luktuv. El Si nie była pewna, ale wydawało jej się, że słyszy w głosie przyjaciółki jakąś ironię. Niecierpliwie machnęła ręką.
    - Mam… mały kłopot – powiedziała, szczerząc zęby i ukazując przy tym parę ostrych kłów. Luktuv potrząsnęła głową. Dlaczego jej to wcale nie dziwiło?
    El Si dała kilka kroków do tyłu i spróbowała na oko ocenić szerokość rzeki. Oczywiście nie było możliwości, żeby to przeskoczyć. I żaden rozbieg nie mógł tu nic zmienić. Tylko co innego mogła zrobić?
    W kilku szybkich susach dotarła do samego skraju. Piaszczysty grunt zaczął się osuwać, kilka grudek ziemi oderwało się i cicho wpadło do rzeki. Zaraz potem rozległ się plusk, kiedy El Si wylądowała w wodzie.
    Luktuv wpatrywała się w zmąconą powierzchnię rzeki, marszcząc czoło. Widziała jasne chmury piasku i pyłu uniesionego z dna. Trudno było cokolwiek dostrzec. Spodziewała się, że zobaczy zaraz wynurzającą się głowę El Si, ale nic takiego nie nastąpiło. Jedynie piasek rozmywał się, niesiony dalej nurtem rzeki.
    - Hej, ty!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Luktuv, zaskoczona, przeniosła wzrok na drugi brzeg rzeki. Stał tam tęgi mężczyzna, sądząc po stroju, farmer, właściciel jednego z tych pól. Podwinięte rękawy koszuli odsłaniały opalone, owłosione, silne ramiona. W prawej ręce mężczyzna ściskał duży sierp. Trudno było ocenić, czy po prostu został oderwany od pracy i przybiegł tu z narzędziem w ręku, czy zamierzał użyć tego jako broni. Dopiero po dłuższej chwili Luktuv zwróciła uwagę na to, jak impertynencko została potraktowana. Jak ten prostak śmiał zwracać się do niej w taki sposób?!
      - Trochę szacunku, chamie! - odkrzyknęła. Farmer zmierzył ją groźnym spojrzeniem i potrząsnął sierpem, jakby przekazywał mało zdecydowaną groźbę.
      - Nie bądź taka mądra, paniusiu! - warknął – Szukam takiej jednej poczwary, która jest obrazą dla natury i wszystkiego, co żywe. Wlazła na moją ziemię, teraz uciekła. Była tu gdzieś może?
      Luktuv potrząsnęła głową.
      - Nie mam pojęcia, o czym mówisz – powiedziała lodowatym tonem – I wcale nie chcę wiedzieć.
      Była zadowolona z faktu, że dzieliła ich od siebie rzeka. Oczywiście Luktuv miała przy sobie miecz i nie wątpiła, że byłaby w stanie pokonać tego człowieka, gdyby doszło do walki, ale na litość wszystkich bogów, bić się z chłopem?!
      Mężczyzna stał jeszcze przez chwilę nad rzeką, po czym splunął pod nogi i odszedł. Mamrotał coś pod nosem, na tyle cicho, że z tej odległości Luktuv nie mogła go usłyszeć. Chwilę później w wodzie, przy tym samym brzegu rzeki, gdzie siedziała dziewczyna, coś zaczęło się kotłować.
      El Si wynurzyła się, wyrzucając w górę ramiona. Przez krótką chwilę wokół zaiskrzyły rozproszone krople.
      - No, nieźle – mruknęła Luktuv, patrząc jak El Si usiłuje wdrapać się na brzeg, strącając do wody grudy ziemi i wyrywając ze skarpy kępki trawy.
      - Nic nie zrobiłam – odparowała El Si – Tylko się rozglądałam. Nie miałam pojęcia, że jestem na jego terenie i że on sobie tego nie życzy.
      W końcu stanęła na brzegu, pozostawiając mnóstwo śladów swojej wspinaczki. Mokre ubranie oblepiało jej ciało.
      - A przypadkiem nie zaczęłaś kręcić się w pobliżu jego bydła? - spytała Luktuv. Jeśli to pytanie miało być zjadliwe, było to praktycznie niezauważalne. El Si potrząsnęła głową.
      Luktuv wstała i zaczęła otrzepywać ubranie.
      - Może chodźmy do nas – zaproponowała – Powinnaś się przebrać i doprowadzić do porządku. I dobrze by ci zrobiło grzane wino… Tak właściwie to ty możesz się pochorować?
      El Si wzruszyła ramionami. Wydawało jej się, że nie, ale nie mogła być pewna.
      - Chodźmy – zgodziła się. Niezależnie od wszystkiego, nabrała nagłej ochoty na kielich czegoś mocniejszego.


      Carmen
      Słowa: róża, gniazdo, krzemień

      Usuń
  6. Burton długo nie odpowiada, więc jego słowa: okruch lodu, ser i pojazd, przekazuję Night Sky :)

    OdpowiedzUsuń
  7. O zuykach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są zwykłymi ptakami. Wielkością dorównują pomniejszym kucom, polują wyłącznie nocą (widzą wtedy nawet lepiej niż za dnia), żywią się zwierzętami od zająca po jelenia, choć krążą i opowieści, że konia czy krowę są w stanie porwać... Ale to ich gniazda są tematem największej liczby bajań. A właściwie to, co można znaleźć wewnątrz ich. Jaja zuyków wykonane są z cudownego materiału, podobnego nieco do porcelany, ale cholernie twardego. Poddającego się działaniu wyłącznie ognia, i to nie od razu. Daje się przetapiać i formować jak metal, jednocześnie wyglądając pięknie. Czy może istnieć coś bardziej pożądanego?
    Oczywiście, zuyki coś są niechętne do wchodzenia w układy z ludźmi. Porzućmy eufemizmy, one robią wszystko, by nam, prostym poszukiwaczom szybkiego zarobku, możliwie jak najbardziej utrudnić życie. Gniazda budują na najwyższych drzewach w co najmniej tysiącletnich puszczach bądź, co o wiele lepsze nie jest, na górskich graniach wypiętrzonych ponad lasami. W dodatku w budowie mają brzydki zwyczaj nadużywać pnączy ixuina. Dziadostwo jakich mało, kolcami ostrymi jak brzytwy i cienkimi jak nici naszpikowane. Innych kolczastych cud również nie szczędzą, nawiasem mówiąc. Dla bydlaków pokroju zuyków, z ich grubością skóry i okrywą z piór, czy też ich pokrytych gęstym puchem pisklaków (również nie rozmiarów kanarków zresztą) całkiem nieszkodliwe. Zwłaszcza, że przyozdabiają wyłącznie boki i krawędzie. Nie muszę chyba zaznaczać, że nie powielam tego zdania. O ile w normalnego rozmiaru gniazdach nie byłoby to tak uciążliwe, to jeśli sprawa dotyczy takich wielkości domu przeciętnego chłopa i wysokich jak taki oto, i to dobrze odżywiony... No cóż. A zuyki są bardzo czułe na krew.
    Ale już taki los biednego łowcy fortun. Pieniądze, jak jest ich mało, starczają na długo. Co ciekawe, jak tylko złota trochę się podłapie, to nagle przybywa sposobów na ich wydawanie. I nim się człowiek obejrzy, znowu trzeba się za zajęciem oglądać.
    Tym razem, doświadczeniem nauczony, jeszcze przed zostaniem całkowitym bankrutem wyposażyłem się odpowiednio. Szyty na miarę skórzany strój, wystarczająco solidny, by nie przebił go ot tak każdy kolec i by otarć niepotrzebnych nie ryzykować, zasłaniający całe ciało od karku w dół, niemal mnie do tego bankructwa doprowadził. A zaciągnięcie języka sprawę dokończyło. Ja tam wolę prostą jak budowa cepa zbójecką robociznę. Kupcom powodzi się i tak dość dobrze. Ale na takim jaju, ba, samych szczątkach skorupy, obłupię się jak na dobrym tuzinie wypraw z wesołą kompanią. No, może również w swej decyzji brałem pod uwagę fakt, że obecnie nikt o zdrowych zmysłach nie bierze się za nielegalną robotę.
    Za cel obrałem gniazdo na niewielkiej górze w pobliżu mieściny, w jakiej zdecydowałem się przeczekać zapał naszego nowego władyki w wieszaniu. Bynajmniej nie dzwonów. Wyruszyłem jeszcze przed południem. Czekała mnie długa droga.
    Właściwie taktyki są dwie. Można wybrać się za dnia, kiedy ptaszyska odsypiają, i liczyć na swe umiejętności szpiega bądź zwiadowcy, bowiem ciszę trzeba zachować całkowitą. Jeszcze zostaje noc. Sam zdecydowałem się na nią właśnie. Tyle dobrego, że zuyki wolą polować w parach. Diabeł jeden wie, dlaczego, bo nawet jeden jest śmiertelnym zagrożeniem dla wszystkiego, co jest większe od zająca (czyt. warte zachodu). Wystarczy w dobrej chwili ruszyć na gniazdo... Pisklaki, teraz, wczesnym latem, powinny się już wykluć. Jednocześnie, jeśli wierzyć opowieściom miejscowych, są na tyle duże, że mogą zostawać same, i na tyle małe, że dużo śpią. Może i prawo do pierwokupu to dużo, ale te wiadomości są warte każdej ceny.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zasiedziałem się w mieścince. Z początku przestawienie się na krok leśny, lekki i wyważony, wychodziło mi opieszale. Płoszyłem wszystko w promieniu dobrego kilometra, gdyby nie to, że udało mi się kupić wałówkę na kreskę, słono bym zapłacił za swój błąd. Powinienem chociaż ze dwa razy zrobić wypad do lasu, przypomnieć mięśniom, jak się pracuje...
    Mniej więcej w połowie drogi zrobiłem sobie przerwę na jedzenie. Przysiadłem na nie więcej niż kwadrans, choć, zmęczony skwarem i swym ubiorem (podwinięcie nogawek, ściągnięcie kurty i rękawiczek na niewiele się zdało). Już czułem w nogach przebytą drogę, a czekał na mnie o wiele gorszy etap. Wspinaczka.
    Tyle dobrego, że była bardziej męcząca niż niebezpieczna. Stok niby strony, ale ładnie wyrzeźbiony- zawsze co najmniej kilka dobrych miejsc do chwytu lub podparcia się. Drzewa, niestety, wyłącznie iglaste, wąskie i strzeliste, dawały skąpy cień, ale dobry i taki. Słonko zachodziło, a ja jeszcze miałem całkiem spory kawałek drogi przed sobą, więc przeklinając wczorajszą noc, przez którą nie zebrałem się wedle planu o świcie, przyśpieszyłem. Powinienem wyruszyć jeszcze o szarówce, a potem po prostu zaczaić się w pobliżu gniazda, w jakiejś jaskini czy co. Przez opóźnienie musiałem strategicznych momentach zatrzymywać się (na miniaturowym tarasie czy za w miarę solidną barierką z żywych drzew, chyba sosen), wkładać sobie do ust kawałek suszonej wołowiny i ruszać dalej, a przy następnej okazji rytuał powtarzać. Po drodze bez rąk bym się nie obył, a runięcie w dół niespecjalnie mi się uśmiechało. Nawet gdybym miał zlecieć w dół i rozbić się kilka metrów dalej, o wystającą skałę czy sosenki, to zostałbym wykluczony z akcji na dziś noc. A że byłem mocno spłukany i do moich ambicji nie należy spektakularne rozbicie sobie głowy i trafienie do gniazda w formie posiłku, zachowywałem aż przesadną ostrożność.
    Zapadł zmrok. Tyle dobrego, że wszedłem już na grań. Z początku radziłem sobie po ciemku, ale to była loteria, nie wędrówka. Mogłem odejść co najwyżej trzy kroki od przepaści, a w jednej chwili ścieżka potrafiła zwęzić się do jednego. Niewesoło. Dlatego też po drugim większym potknięciu odpuściłem sobie i sięgnąłem po środki ostateczne. Las docierał jeszcze tutaj, przerzedzony bo przerzedzony, ale obecny. Po serii siarczystych przekleństw znalazłem odpowiedniego badyla. W sakiewce zbytnio nie miałem co chować, więc i krzemień, i krzesiwko, i olej dobry znalazłem nawet w czarnej nocy. Potrzebowałem kilku minut, by sporządzić poprawną pochodnię. Nie mogła płonąć za dobrze, by nie jarzyć się jak gwiazda, co na ziemię spadła. Kawałek dalej, po zakręcie, przybyło gęstych, ciernistych krzewów, więc teoretycznie moje możliwości demaskacji były mocno ograniczone, ale nie zaszkodzi dmuchać na zimne. Tyle to się nauczyłem w zbójeckiej robocie- jak się los uprze, to i tak zrobi po swojemu, ale zwykle jest zbyt zajęty i człowiek rządzi sobą sam.
    Bliżej niż dalej północy znalazłem się u celu. Księżyc grzecznie się stawił na nieboskłonie, więc pochodnię mogłem porzucić. Ukryty w niecce kilkadziesiąt metrów od monstrualnego gniazda, przywodzącego na myśl łachę gałęzi z wycinki wcale nie tak drobnego lasku, ubrałem się cały w solidne skóry. Zdążyło się ochłodzić, więc nie ugotowałem się natychmiast. Nasłuchiwałem dobrą chwilę. Tylko wiatr, szmery i kwilenie, pewno piskląt. Czekałem, starym dobrym sposobem, aż się całkiem zniecierpliwiłem. Ruszyłem ostrożnie, jak do zwierzyny czy też obcej zbrojnej bandy, będącej na początku konsumpcji napitków.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ten moment oczywiście wybrali sobie rodzice na powrót do pociech. Prawie ze skóry wyskoczyłem, gdy wielkie czarne bydlęcia zanurkowały i przemknęły na wyciągnięcie ręki ode mnie. Wolałem nie wiedzieć, co trzymają w szponach. Bydle było olbrzymie, w każdym bądź razie, i całkiem martwe. Rodzice nie zauważyli mnie, niech dzięki będą za to bogom, każdym, ot dla pewności. Choć śmiem podejrzewać, że bardziej się do tego przyczyniły sosny, mrok, mój ciemny strój (śniada skóra i czarne włosy się nie wyróżniały). Ale to może być kwestia mojej wątpliwej religijności i miernego nauczania. W każdym bądź razie, doczołgałem się pod najbliższy ciernisty krzak i tam czekałem.
    Niewiele brakowało, a bym przysnął. Owszem, niejednokrotnie zdarzało mi się czaić w warunkach nawet gorszych, ale zwykle nie po takiej przeprawie. I niekoniecznie samotnie. W końcu jednak ptaszyska wystartowały z powrotem. Z głośnym wizgiem i trzepotem, który umarłego by zbudził, a mnie omal o zawał nie przyprawił. Na szczęście nigdy nie miałem zbyt dużych skłonności do darcia japy.
    Na tej wysokości nie rosną żadne drzewa z liśćmi, co w kontekście wszelkich podchodów jest olbrzymim udogodnieniem. Nic tak nie zdradza jak chrupiąca warstwa opadłych listków. Nawet krzewy były dziwaczne, o małych, miękkich igiełkach skupionych po kilka razem. I kolcach. Tego samego rodzaju, tylko o wiele większych, zuyki używają do budowy gniazd. Na własne oczy ich dzieło obserwowałem, podkradając się w skurczonej pozie, bo w swej posturze mogłem być widoczny z środka (a przynajmniej moja czupryna). Oczywiście, w budowli nie zabrakło też pnączy ixuina, ich iglaste kolce sterczały jak kocie wąsy. Księżyc potęgował wrażenie. Ale to co innego najbardziej zyskało na jego obecności. Róże. Największe, jakie w życiu widziałem, większe od moich dłoni, a te bynajmniej do drobnych nie należą. Oblane srebrem, lekko trącane wiecznie żywym wiatrem, wyglądały jak zaczarowane. Cały bok gniazda był nimi porośnięty, nie wyglądały na zwyczajnie powtykane.
    Wiatr się lekko zmienił. Dobiegł do mnie zapach tak słodki i upajający, że aż westchnąłem. Zakręciło mi się w głowie, a ja wcale się nie zaniepokoiłem. Byłem tak blisko, że musnąłem palcem płatki najbliższego z kwiatów. Nie był gładki, a chropowaty jak języczek kota. Księżyc to maskował. Księżyc... wirował. Tańczył po czarnym niebie obsypanym cukrem. Wyciągnąłem rękę, by zgarnąć co nieco. Kryształki uciekły przed moimi palcami. Zaśmiałem się w głos. Spłoszyłem ziemię, która uciekła mi spod nóg. Zadrobiłem nogami nad wielką przepaścią. Ach, ziemia zamieniła się w niebo. Czarna z iskrami. Ten cudowny, bogaty, słodki jak najprzedniejszy miód zapach pojawił się znowu. Zaciągnąłem się nim głęboko. Nagle coś puknęło mnie w ramię. Jak ziomek z hanzy. Mocno. Trochę za mocno. Krawędź nad czernią uciekła mi spod nóg. Leciałem. Od szczeniaka śniłem o lataniu. Śmiałem się i śmiałem, kiedy wiatr huczał mi w uszach, miętosił za włosy, marszczył policzki. Leciałem dalej, i dalej... W czerń gęstą jak smoła i miękką jak najdroższy jedwab.

    Tacy jak on są jak koty. Zawsze spadają na cztery łapy. W tym przypadku to był stary las. Gałęzie wyhamowały upadek. Niewielkie, acz cholernie głębokie jeziorko w miejscu wydobycia torfu znalazło się w sam raz. Chłopina wylizał się. Od tego czasu nasz zbój nosił zaszczytne miano Szczęściarza, panicznie bał się róż i z uporem maniaka każdego przekonywał do rezygnacji z polowania na zuycze jaja. Sam nigdy już nie zbliżył się do żadnego gniazda. Za optymalną odległość uważał dzień i noc drogi. Co najmniej.

    (Się rozpisałam... Wierzcie mi na słowo, nie miałam w planach was tak zamęczać! :P Wena mówi, pisarz pisze.)

    Pyladea: storczyk, łódź, sztylet.

    OdpowiedzUsuń
  10. Pamiętam dokładnie, jakby to było wczoraj. Dzień był dżdżysty i ogromne krople deszczu ciężko opadały na i tak już brudny i śliski bruk pokrywając go kolejnymi liszajami błota z kałuż rozbryzgiwanych kołami turkocących bryczek. Ciemne, wysokie gmachy domów, jak strażnicy, pięły się wysoko przysłaniając grafitowe, kłębowiska chmur zasnuwające niebo. Prawdopodobnie gdyby nie rozporządzenie rządcy prawdopodobnie nikt nie wyściubiłby z domu nosa. Nic więc dziwnego, że nawet tak widowiskowa egzekucja poszukiwanego od lat pirata jak Oregon Ikariot nie przyciągało szczególnej uwagi. Nawet żołnierze przytupywali nerwowo rozglądając się dookoła. Jedyną osobą, dla której całe to przedstawienie zdawało się coś znaczyć była dwunastoletnia dziewczynka w czerwonej sukience stojąca pod samym podestem. Policzki miała zaróżowione porannym chłodem, a rączki zaciskała nerwowo na podłużnej czarnej sakiewce. Patrzyła dużymi okrągłymi oczyma na mężczyznę prowadzonego na stracenie i przy każdym jego kroku mocniej zaciskała zęby jakby fizycznie odczuwała jego wysiłek. Skazańca rzucono na kolana przed pniem, a kat przycisną jego kark do drewna. Dziecko przebiegł dreszcz wstrząsając jak się zdało nawet wilgotnymi włoskami wystającymi spod czarnego kapturka. Jednocześnie drobna rączka powędrowała w stronę zawiniątka. Zaczęto odczytywać akt oskarżenia. Złoczyńca ledwie zauważalnie pokręciło głową. Większość odczytała to, jako zaprzeczenie wobec stawianych zarzutów, ale blada rączka wraz z ciemnym materiałem ukryła się pod kapotom. Zapytano go czy ma jakieś ostatnie słowo. Jego głos był dźwięczny, choć pobrzmiewało w nim wycieńczenie wielodniowego śledztwa.
    - Orchidea to mocny kwiat – powiedział zagadkowo – piękny, lecz zdradliwy. Zwodzi swym zapachem i każe pokonywać skaliste zbocza i mokradła i pozwala się odnaleźć tylko tym, którzy na to zasługują. Niektórzy mają szczęście z urodzenia inni muszą je sobie wywalczyć.
    Wreszcie w lodowatym powietrzu mignął srebrny sierp topora i wąska strużka krwi wyprysnęła z na stojących najbliżej. Kilka kropel opadło na twarzyczkę dziewczynki. W ustach poczuła słony smak, ale ani jedna łza nie zrosiła jej liczka. Wciąż jeszcze nie rozumiała tego, co się stało. Wciąż wierzyła, że nie jest sama. Powoli powlekła się do portu, a stamtąd zboczywszy nieci z drogi podążyła na małą piaszczystą zatokę. Na skałach siedzieli tam zaniedbani i osowiali mężczyźni, których trzeźwość pozostawiała wiele dorzeczenia. Niektórzy podśpiewywali coś sobie nie wesoło.
    „Nie jeden raz kapitan w gębę łapą chlasną
    Dzisiaj swego chłopa jasny topór trzasną

    Hej za jego zdrówko gorzałkę pijcie młodzi
    Nic mu nie pomoże, lecz i nie zaszkodzi

    Nie jeden raz pod wodzą jego łajba wodę cięła
    Dzisiaj kapitana ziemia pochłonęła

    Hej za jego zdrówko gorzałkę pijcie młodzi
    Nic mu nie pomoże, lecz i nie przeszkodzi

    Smutna łajba stoi pokład nieszorowany
    Bo nasz kapitan nie na morzu pochowany

    Hej za jego zdrówko gorzałkę pijcie młodzi
    Nic mu nie pomoże, lecz i nie zaszkodzi

    Nie zobaczy męża dziewka krasnolica
    Pozostawił skarby, ale nie dziedzica”

    OdpowiedzUsuń

  11. - Hej! – krzyknęła dziewczynka, która dotychczas przysłuchiwała się śpiewom oparta o cumę utrzymującą w miejscu sporej wielkości piracki statek – chyba się troszkę rozpędzacie. Z tego co wiem jestem nieodrodną córką mego ojca i należna mi jest scheda po nim.
    Odpowiedział jej gromki pijacki śmiech kilkorga z załogi.
    - Tak, tak, dziecko kapitan – rzucił jeden.
    - Baba u władzy – rzucił drugi.
    Dziewczyna zmarszczyła brwi.
    - Kto zatem chce władzy musi mi ją odebrać. Niechaj da mi broń i staje.
    - Dość – przemówił jeden z bardziej szanowanych – na razie ja przejmę władzę na Argo, aż kapitańska córka uzyska wiek odpowiedni do podjęcia tej funkcji. Taka była wola jej ojca, więc nie możemy mu się sprzeciwiać.
    - Ale baba na pokładzie…
    - Z tego co wiem za Oregona nie narzekaliście na łupy. Dość! Powiedziałem. A teraz niech wszyscy zdadzą mi broń nie chcę żadnych bójek o władzę na moim statku. Zrozumiano!
    Gdy wszyscy już złożyli swoją broń mężczyzna podszedł do młodej dziewczyny.
    - Panienko Ikariot?
    - Nie mam broni – odparła.
    ***
    Na morzu wreszcie czuła się jak w domu, nawet, jeśli było to miejsce, w którym kogoś brak. Z rozkoszą po doświadczeniu miejskiego zaduchu wdychała słoną morską bryzę bawiącą się figlarnie kosmykami jej jasnych włosów. Nawet gniewne krzyki mew wydawały jej się przyjazne i swojskie. Prawdziwą radość sprawiało jej przypatrywanie się pianie rozbryzgiwanej przez dziób okrętu, gdy powoli pruł on fale. Miała zresztą dużo czasu by podziwiać te zjawiska, jako, że ze względu na pewne marynarskie uprzedzenia nie pozwalano jej się tknąć jakiejkolwiek pracy. Szybko zorientowała się, że mężczyźni mimo całej pogardy dla płci pięknej w pracy wykazują godną nagany niedbałość. Póki nie była kapitanem nie mogła jednak wiele zrobić, a ponieważ wierzyła przyjacielowi ojca, przynajmniej na razie, zdecydowana była nie interweniować. Tak samo było i tego wieczora, gdy wymykając się z kajuty przestępowała śpiącego wartownika. Uśmiechnęła się pod nosem. Nic dziwnego, że od tak dawna nie mieli prawie żadnych łupów, skoro załogę przerastało nawet utrzymanie warty. Nachyliła się nad śpiącym, ale zaraz odskoczyła krzywiąc się z obrzydzeniem. Zapach z półprzymkniętych ust mógłby spokojnie iść w zawody z czynną gorzelnią. Wzruszyła jednak ramionami i skierowała się w stronę dziobu, gdy nagle z kajuty kapitana dobiegły ją niepokojące krzyki. Bez zastanowienia wpadła na schody wydobywając w biegu sztylet, który dostała od ojca. Kopniakiem wywarzyła drzwi. W jednej sekundzie dojrzała kapitana i ogromnego potwora morskiego, który wyraźnie nie miał względem niego pokojowych zamiarów. Rzuciła się naprzód i celnie wbiła broń wprost w serce bestii. Potwór zawył i padł bez tchu na ziemię. Oczywiście w między czasie do pomieszczenia zbiegła się cała załoga. Zaskoczony dowódca statku wygładził elegancki frak poprawił kapelusz i władczym głosem zapytał dziewczyny, która ledwie zdołała wygrzebać spod truchła, ale jeszcze nie wstała z ziemi:
    - Mówiłem, że cała broń ma być u mnie, czy nie wyraziłem się jasno?
    Zastanawiała się czy nie powinna oddać mu także sztyletu, ale nie chciała się z nim rozstawać, po za tym postanowiła tak jak ojciec radził być nieustępliwą i kazać innym zasłużyć na swoje zaufanie. Nie zamierzała jednak dzielić się tymi myślami na forum.
    - Uratowałam ci życie – odparła z pretensją w głosie.
    - To nie ma znaczenia – odparł wymownie machając ręką – zlekceważyłaś rozkaz kapitana.
    - Ja jestem córką kapitana
    - Nie! W tym momencie jesteś członkiem załogi i obowiązują cię te same reguły, co wszystkich. Wiesz, co grozi za zlekceważenie polecenia kapitana.
    - Wiem – odparła czując jak krew napływa jej do policzków.
    Przez załogę przebiegł pomruk zaskoczenia, czy też aprobaty, nie umiała stwierdzić. Słyszała jedynie uderzenia swojego serca.
    - Do lochu z nią – przemówił stanowczo i zaraz jak spod ziemi wyrosło obok niej dwóch osiłków, którzy powiedli ją do celi.
    - Zapłacisz mi za to! – rzuciła na odchodnym.

    OdpowiedzUsuń
  12. ***
    Poranek nie przedstawiał się specjalnie różowo, choć na horyzoncie wykwitały istne ogrody barw. Nie miała najmniejszej ochoty tym się cieszyć. Była niewyspana i nadal wściekła. Nocą miała dodatkowo wizytę trojga z załogi, którzy zostali wierni jej ojcu i planowali zbrojnie przejąć okręt, jednak zdecydowali wraz z nią, że nie czas na to i jeśli jej życiu nic nie będzie zagrażało nie będą interweniować. Stali teraz przy maszcie gotowi do akcji. Zerknęła na nich uspokajająco.
    - Andreo Argo Ikariot czy prawdą jest ze złamałaś rozkaz kapitana? – przemówił asystent kapitana.
    - Tak, ale…
    - Odpowiedz na moje pytanie
    - Tak – odparła dumnie unosząc głowę.
    Nie zginie pokornie jak kundel – pomyślała.
    - Biorąc pod uwagę okoliczności łagodzące i panienki status skazuje ją na wygnanie.
    - Słucham – była szczerze zaskoczona.
    - Dostaniesz szalupę i trochę żywności.
    Na miękkich nogach podeszła do łodzi zwisającej ledwie na dwóch sznurach u burty. Podbiegł do niej jeden z sojuszników i pomógł jej zająć miejsce. Delikatnie ścisnęła go za ramię i wymownie pokręciła głową. Wiedziała, że sama na ocenie ma nie wielkie szanse na przeżycie, ale zawsze jakieś, gdy tymczasem starcie czwórki ludzi z szesnastką dawało tych możliwości zdecydowanie mniej. Powoli opuszczono lichą łupinkę na wodę.
    - Chce odzyskać mój sztylet – krzyknęła z dołu.
    Kapitan z trudem stłumił śmiech i po chwili upuścił mały srebrny przedmiot za burtę, tak, że wylądował na pokładzie jej pływającego więzienia.
    - Masz, jeśli to ci pomoże!
    Statek ruszył ociężale z miejsca, a ona została samotnie otoczona bezmiarem wód. Patrząc za oddalającym się kształtem ujęła pewnie w dłoń rękojeść ozdobioną drobniutkim srebrnym kwiatem storczyka. „Nie groź nikomu, kogo nie zamierzasz zabić” mawiał jej ojciec, ale teraz sprawa była jak najbardziej poważna. Uniosła ostrzew górę tak, że zalśniło w słońcu i oskarżycielsko wymierzyła w stronę zdrajców.
    - Pomszczę ojca i moją hańbę, jeszcze zapłacicie za tę zdradę.
    ***
    Miała wiele szczęścia. Prąd zaniósł ją na jakąś egzotyczną wyspę. Co prawda trwało to całe trzy dni, tak ze wylądowała tam nieludzko wyczerpana, ale zdołała po krótkim odpoczynku znaleźć tam schronienie i nawet coś do zjedzenia. Po tygodniu zaś do brzegów przybił statek Kalvadosa – kapitana, który schwytał jej ojca. Bez zastanowienia przyjął on pod swą opiekę dziewczynkę znalezioną błąkającą się samotnie po wyspie. Spytana o imię odparła, iż nazywa się Dzika Orchidea. I tak powstała legenda Mścicielki, Krwawej Orchidei.
    ***
    - A teraz dzieciaki do domu. Koniec tych bajek.
    Rozwydrzona, rozkrzyczana hałastra popędziła w stronę willi, a młoda kobieta powstała powoli i unosząc delikatnie obszerną suknię podążyła za nimi. Miała najwyżej piętnaście lat, ale jej twarz był poważna, jakby naprawdę wiele już zobaczyła. Tylko jeden chłopiec wciąż wpatrywał się w nią uważnie.
    - Walerio - szepnął wreszcie nieśmiało – czy ta historia jest prawdziwa?
    - Janezie, jesteś już chyba za duży żeby wierzyć w takie bajki
    Delikatnie poprawiła strój i zdało mu się przez chwilę że dostrzega w fałdach jej odzienia błyszczący sztylet z wkomponowanym w srebrną główkę kwiat storczyka.
    - Argo!
    Drgnęła, jak rażona piorunem, ale obróciła się powoli.
    - Jeśli nie chcesz być rozpoznana musisz się lepiej maskować. Czy jeśli odzyskasz okręt to przyjmiesz mnie do załogi. Ja sam jestem synem pirata i …
    - ciii… nie mów nikomu, jeśli nam to pisane, to jeszcze wrócimy do tej rozmowy

    OdpowiedzUsuń
  13. Nominuję hmmm, słowa dla ciebie to: kościotrup, osioł, marmolada

    OdpowiedzUsuń
  14. Mieszkańcy wioski dzisiejszego dnia nie mogli się doczekać. Od samego rana krzątali się to tu to tam, aby wszystko było dopięte na ostatni guzik na czas. Chcieli, aby ich przyjaciel i bohater wioski został mile zaskoczony, choć był tylko zwierzęciem. A mianowicie osłem. Tak osłem, ale za to jakim! Kilka lat temu ostrzegł wioskę przed zbliżającym się pożarem od strony lasu. Gdyby nie on, większość pewnie spłonęła by w swoich drewnianych chatynkach. Od tamtej pory, na jego cześć co roku organizowane jest święto osła. Sam osioł nie mieszka w wiosce, tylko podróżuje po świecie, ale na ten wyjątkowy czas specjalnie wraca do miejsca, gdzie darzy się go szczególnym szacunkiem. Na ten dzień szykowano specjalne zabawy, upieczono ciasta, zorganizowane będą wyścigi osłów, chór zaśpiewa piosenkę powitalną, a także przygotowano ogromną miskę marmolady! Ulubiony smakołyk osła.
    Minęło kilka godzin i w końcu nadeszła pora przybycia bohatera. Dzieci z niecierpliwością wyglądały z za płotów. Lecz czas płynął a osła nie było. Wszyscy zaczęli się martwić. W końcu postanowiono zorganizować specjalną ekspedycję, składającą się z kilku chłopów, która wyruszyła w kierunku Mrocznej Doliny, bo to tam najprawdopodobniej mogło zagubić się biedne stworzenie. Mężczyźni, choć silni i zbudowani, bali się do niej wejść. I słusznie, bo błąkał się po niej nie jeden kościotrup. Ale w końcu usłyszeli krzyki jakiegoś zwierzęcia, domyślili się, że to osioł znalazł się w trudnej sytuacji. Szybko wyciągnęli widły przed siebie i z dzikim okrzykiem zaszarżowali w stronę dobiegających odgłosów. Gdy podbiegli kawałek ujrzeli jak dwa kościotrupy atakują osła, a jeden usiłuje na niego wskoczyć. Szybko przełamali się i ruszyli do ataku. Było ich sześciu, więc przypadło po dwa na jednego. Czwórka szybko rozprawiła się z dwoma atakującymi, lecz ten jeden, chcący ujarzmić osiołka sprawiał wiele kłopotów. Najpierw zranił ramię Chudego Jacka, a potem przywalił swoją twardą czaszką w głowę Jonesa zwanym fasolą, który to stracił na jakiś czas przytomność. Lecz w końcu udało się go zabić, po czym zdenerwowane zwierzę rozgniotło szkielety kościotrupów w proch. Następnie wszyscy razem wrócili bezpiecznie do wioski, gdzie zostali gromko i radośnie przywitani przez mieszkańców i chór, który odśpiewał specjalną pieśń.

    Hej, to osioł nasz się zbliża!
    Wstawaj bracie! Wstawaj siostro!
    Czas przywitać bohatera
    Obrońce i naszego zbawiciela!

    Ośle nasz kochany!
    Marmoladę dla ciebie mamy!
    Oberka zatańcz z nami
    i baw się do rana wraz z nami !

    Hej! Hej! Hej!

    Później wszyscy bawili się radośnie i żyli długo i szczęśliwie...

    The end

    Nominuję Carmen, a słowa dla Ciebie to: kapucynka, korale koloru koralowego i skrzypce ^^

    OdpowiedzUsuń
  15. Night Sky nie odpowiada, więc jej słowa: okruch lodu, ser i pojazd przekazuję Zoey Zo :P

    OdpowiedzUsuń
  16. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Ale jaki artykuł? :D
      Również pozdrawiam

      Usuń