8 wrz 2018

Cichy zabójca

Promienie słońca wpadały przez witrażowe okno do niewielkiego gabinetu, tworząc na kamiennej posadzce i ścianach radosny barwny wzór. Żywy kontrast dla wszechobecnej ciemnej szarości budynku, chociaż w takim miejscu mógł wydawać się czymś wręcz niestosownym. W wielu pomieszczeniach zabudowań Klasztoru Cierni znajdowały się witraże, niewielkie i skromne, albo przytłaczające mnogością kolorów i szczegółów.
Przy rzeźbionym biurku pod oknem siedział mężczyzna w czarnej szacie, szkarłatne wzory na skraju jego odzienia, na rękawach i wokół krawędzi kaptura, który teraz był odrzucony do tyłu, świadczyły o tym, że z obecnych w pomieszczeniu człowiek ten był najstarszy nie tylko wiekiem, ale i rangą. Dwaj pozostali mieli jedynie proste, czarne zakonne habity. Siedzący odwrócił swoje krzesło tak, że bokiem zwrócony był do biurka, opierając lewy łokieć o blat, z drugiej strony miał drzwi. Tamci dwaj stali tak, że znajdowali się w tym układzie mniej więcej przed nim.
- Zapewne doskonale wiecie, o czym musimy porozmawiać – odezwał się siedzący. Pochylił się do przodu, przez chwilę jego głowa znalazła się na drodze zabarwionych od kolorowego szkła promieni. Na włosach, normalnie ciemnobrązowych z pasemkami siwizny, zatańczyły barwne refleksy.
- O jakimś młodym szlachcicu, ojcze Gaborze – odpowiedział jeden ze stojących. Siedzący kapłan skinął głową.
- Dokładnie o dziedzicu hrabiego Shinauda – powiedział z naciskiem – Młodzik ma na imię Rihkon i jest młodszym, a także, ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, jedynym obecnie żyjącym synem tragicznie zmarłego hrabiego.
Hrabia Shinaud zginął wraz ze swoim starszym synem kilka miesięcy wcześniej, podczas najazdu armii Azaraja na Xaresyę. Duża część xaresyańskiej szlachty brała wtedy udział w walkach, z większym lub mniejszym powodzeniem. Dotyczyło to także rycerskich rodów z Karagaros. Ojciec Gabor był szczerze zmartwiony, kiedy do miasta dotarły wieści o bohaterskiej śmierci kilku wpływowych arystokratów. Akurat tak się złożyło, że hrabia Shinaud należał do ludzi, z którymi najłatwiej dało się osiągnąć porozumienie. Wprawdzie większość szlacheckich rodów w Karagaros, które zachowały znaczenie i wpływy w większym lub mniejszym stopniu sprzyjała Zakonowi – ich przodkowie nie mieli w tej kwestii zbyt wielkiego wyboru – ale obecnie w niektórych przypadkach współpraca była praktycznie dobrowolna. Dobrze było mieć poddanych, na których lojalność i posłuszeństwo można było z dużą pewnością liczyć.
- Odziedziczy tytuł i majątek? - spytał jeden z dwóch zakonników, człowiek średniego wzrostu, o jasnobrązowych falujących włosach i bystrych zielonych oczach – Toż to niemal dzieciak, dopiero od niedawna można go nazywać mężczyzną, a i pozwolę sobie zauważyć, że na to miano być może nadal sobie nie zasłużył.
Ojciec Gabor westchnął i znów pochylił głowę. Na chwilę przerwał kontakt wzrokowy z tamtymi.
- Że młody to jedna sprawa – powiedział, rozkładając ręce jakby w geście bezradności – Często bywa, że takich łatwo ukształtować. Ale nie w tym przypadku. Młody Shinaud od zawsze musiał robić wszystko na przekór, tylko kiedy ojciec i brat żyli, mogli na niego wpływać. To byli rozsądni ludzie… Znacznie lepszym dziedzicem hrabiego byłby któryś z dwóch bratanków…
- Ale pierwszeństwo w dziedziczeniu ma młody Rihkon – odważył się wtrącić zakonnik o falujących włosach.
- Niestety – przytaknął ojciec Gabor – Nieprzewidywalny dzieciak. O niepokojąco rewolucyjnych poglądach i skłonnościach.
Widząc, że drugi ze stojących już otwiera usta, uniósł dłoń, nakazując milczenie.
- Doskonale wiem, co teraz myślisz, bracie Reinevanie – powiedział – Że jeden niepoprawny młodzik nie jest w stanie nam zaszkodzić, nawet gdyby rzeczywiście siał w mieście ferment. Ale nie jest w tym całkiem sam. W paru rodach znajdą się tacy. Młodzi gniewni. Zbuntowani dla zasady, przynajmniej do momentu, w którym przyjdzie im do głowy, że może mogliby się zebrać i ukierunkować tę swoją młodzieńczą energię. Oczywiście nie zdołają dokonać przewrotu, ale po co wprowadzać w mieście niepokój…
- Do czego zmierzasz, ojcze? - spytał zakonnik o falujących włosach. Nieświadomie sięgnął do srebrnego łańcuszka, który nosił na szyi. Wyciągnął spod habitu okrągły medalik z wybitym wizerunkiem kwiatu róży, otoczonego kręgiem kolczastej gałązki i zaczął obracać go w palcach.
- Zapewne do tego, że należy wyeliminować potencjalnego mąciciela zanim zacznie sprawiać kłopoty – wtrącił Reinevan. Ojciec Gabor uśmiechnął się smutno i pokiwał głową.
- Czasami konieczne jest podjęcie pewnych działań – stwierdził. Przeniósł wzrok na blat biurka, zasłonięty częściowo papierami, potem na stojący przy jego krawędzi mały posążek. Statuetka przedstawiała żeńskiego demona, nagiego, z dwiema parami błoniastych smoczych skrzydeł, z rogami na głowie, ramionach i szyi. Nogi poniżej kolan przechodziły w pozwijane wężowe ogony zakończone żądłami. Kumeris, jedna z trojga duchów darzonych największą czcią od początków istnienia Zakonu Cierni.
Ten o falujących włosach skinął głową. 
- Najlepiej będzie, jeśli pójdziecie teraz do kaplicy modlić się o powodzenie – powiedział cicho ojciec Gabor – Spotkamy się wieczorem na dziedzińcu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za kilka tygodni Zaltar Shinaud zostanie nowym hrabią.
Reinevan położył rękę na ramieniu młodszego towarzysza.
- Chodźmy, bracie Maelu – mruknął – Niech Archeos i Askellan sprzyjają nam wszystkim.


Wężyc niespiesznie szedł ulicami Karagaros. Osłoniętą kapturem głowę miał cały czas lekko pochyloną, tak, żeby twarz pozostawała w cieniu. Starał się nie zwracać na siebie uwagi, co od dawna nie stanowiło dla niego problemu. Teraz, w ciemnoszarej szacie, wydawał się po prostu jednym z przechodniów zajętych swoimi sprawami. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i ludzi na ulicach było mniej niż kilka godzin wcześniej, ale nadal samotny mężczyzna nie wzbudzał najmniejszych podejrzeń.
Wężyc był owocem jednego z licznych eksperymentów przeprowadzanych od dawna w pracowniach ukrytych wśród lochów pod Klasztorem Cierni. Był częściowo gadem, co dało się zauważyć, kiedy odsłaniał twarz albo inną część swego ciała. Miał lekko trójkątną, wąską czaszkę, spłaszczony nos, długi ogon, ukryty teraz pod szatą i skórę o żółtawym odcieniu, spod której stale wyrastały łuski albo ostre sztywne wypustki, przypominające miniaturowe rogi. Wydostawały się one spod skóry w losowych miejscach, najwięcej mężczyzna miał ich na głowie, gdzie praktycznie stale obecna była znaczna ich liczba. Twory owe po jakimś czasie odpadały, pozostawiając płytkie rany a następnie blizny. Cały proces powodował ciągły ból, ale po latach Wężyc do tego przywykł. Żył w Karagaros wystarczająco długo, żeby się przekonać, że jakiekolwiek korzyści nieodłącznie wiązały się z cierpieniem, własnym albo cudzym. Najczęściej natomiast kombinacją jednego i drugiego w rozmaitych proporcjach. 
Wykonując zlecenia kapłanów, Wężyc pilnował, aby osłaniać całe ciało. Nie chciał dopuścić do pozostawiania śladów swojej krwi. To było niegodne najmarniejszego amatora, a Wężyc amatorem przestał być lata temu. Nie mogło być inaczej, w końcu do tego właśnie został stworzony.
Skręcił za rogiem jednej z kamieniczek na końcu rzędu budynków. Przed sobą widział kolejne dwu- i trzypiętrowe budynki. Za nimi znajdował się jego cel. Oddzielona od ulicy niewielkim pasem ogrodu rezydencja Shinaudów. Wężyc nieznacznie przyspieszył. Lewą ręką dotknął okolic lewego biodra, gdzie pod szatą ukryty miał sztylet i wąską szklaną fiolkę z trucizną. To było na wszelki wypadek, mutant preferował używanie własnego jadu, ale musiał być przygotowany na sytuacje, kiedy coś pójdzie nie tak. Jeśli miał możliwość, przed akcją przez kilka dni pił mikstury wzmagające wytwarzanie jadu przez ciało, teraz jednak nie dano mu tyle czasu. Młody Shinaud wrócił do miasta i posiadłości ojca poprzedniego dnia a ojciec Gabor przekazał Wężycowi instrukcje kilka godzin wcześniej. Mówili, że z pewnych względów – Wężyc miał dziwne wrażenie, że chodziło tu o odsunięcie od siebie ewentualnych podejrzeń – to najlepszy moment i taka okazja długo może się nie powtórzyć. Dla zabójcy nie miało to większego znaczenia. On miał po prostu zrobić to, co do niego należało.
Mutant dotarł prawie do pomalowanego na czarno, ozdobnego metalowego ogrodzenia, otaczającego dwór Shinaudów. Widział przed sobą bramę prowadzącą na teren posiadłości, ale nie kierował się w tę stronę. Zamiast tego zaczął obchodzić ogrodzenie, oddalając się od ulicy. Dyskretnie rozejrzał się, sprawdzając, czy nadal nikt nie zwraca na niego uwagi. Miejscy strażnicy byli obojętni, prywatnej straży Shinaudów nie było w polu widzenia. To równie dobrze mógł być dobry jak i zły znak. Wężyc dotarł do miejsca, gdzie po drugiej stronie ogrodzenia, całkiem blisko, znajdował się kamienny posąg jakiejś piekielnej bestii ze skrzydłami, rogami i szeroką paszczą pełną kłów. To było całkiem dobre miejsce. Mężczyzna sięgnął do amuletu, który nosił na rzemieniu na szyi, płaskiego, stylizowanego metalowego oka, w którym rolę tęczówki, widocznej z obu stron, pełniła kulka z jadowicie zielonego, delikatnie świecącego kryształu. Wężyc kilka razy obrócił kryształ wokół osi tworzonej przez przechodzący przezeń i mocujący go w środku amuletu drucik. Cały amulet lekko się rozgrzał. Mutant był pewien, że to przejaw uaktywnienia mocy, od samego dotyku jego rąk przedmiot nie przejąłby tego ciepła. Wężyc był w znacznym stopniu gadem i jego ciało miało temperaturę zbliżoną do otoczenia, w jakim się znajdował.
Amulet rzeczywiście podziałał, jak zwykle z lekkim opóźnieniem. Zabójca stał się niewidzialny. Kiedy upewnił się, że nikt go nie dostrzeże, zwinnie wspiął się na ozdobnie powykręcane pręty ogrodzenia, z nich przeszedł na posąg chimery. Następnie ostrożnie ześlizgnął się na zadbany trawnik. Nie skakał, nie chciał robić hałasu. Chociaż nikt nie mógł go zobaczyć, nadal dało się go usłyszeć. Przemknął do najbliższej ściany domostwa. Kątem oka dostrzegł strażnika Shinaudów, który przez chwilę zamajaczył za rogiem. Blisko frontu domostwa, zatem jeszcze nie stanowił zagrożenia. 
Wężyc szedł wzdłuż ściany, przyglądając się z namysłem oknom na piętrze. Nie miał pewności, gdzie znajdują się sypialnie właścicieli. Czy też obecnie, właściciela. Panicza Rihkona Shinauda. Dla Wężyca ów młody człowiek był jedynie nazwiskiem, jednym z wysoko urodzonych z Karagaros, o którym słyszał i którego zobaczył tylko raz, właśnie tego dnia, na niewielkim portreciku, który podsunął mu ojciec Gabor. Zdaniem zabójcy wyglądał jak typowy młodzieniec, który nawykł do bogactwa i łatwego życia, nieco przez to zarozumiały i nadmiernie pewny siebie i swoich racji – ale który z młodych paniczy taki nie był? Większość w ten czy inny sposób z tego wyrastała. Wężyc nie miał pojęcia, dlaczego akurat tego człowieka Zakon uznał za potencjalne zagrożenie do wyeliminowania, ale nie interesował się tym zbytnio. W takich sytuacjach dociekliwość nie prowadziła do niczego dobrego. Kapłani byli od podejmowania decyzji, zabójca miał wykonywać ich polecenia.
Dotarł do rogu budynku. Powinien się pospieszyć. Moc amuletu działała przez ograniczony czas, na możliwość kolejnego użycia go należało trochę poczekać. Wężyc oparł się o drzewo rosnące w pobliżu ściany. Wprawnym okiem ocenił odległość gałęzi od gzymsu biegnącego pod oknami pierwszego piętra. Wyglądało to obiecująco. Mutant z nadzwyczajną zręcznością wspiął się na drzewo. Cały czas ponaglał się w myślach. Przeskoczył na gzyms, przywarł do ściany i zaczął ostrożnie posuwać się naprzód, szukając otwartego okna. Pierwsze takie znalazł już przy rogu. Korzystając ze swojej gadziej zwinności, znalazł się w środku. Niemal w ostatniej chwili właściwie, gdyż moc amuletu zaraz po tym się wyczerpała. Wężyc przykucnął i znieruchomiał, przez chwilę prawie nie oddychając. Starał się zorientować, w jakim  pomieszczeniu się znalazł. Jego wzrok wyławiał z półmroku kolejne obiekty. Biurko. Dwa regały z książkami. Ozdobny fotel. Kolejne, mniejsze biurko, albo może stolik, ginący pod stertą papierów. Zatem znalazł się w gabinecie. Bardzo możliwe, że jednym z kilku.
Starając się zrobić to bezszelestnie, przesunął się w róg pomiędzy większym biurkiem a ścianą. Z tego miejsca nie byłby widoczny, gdyby ktoś nagle stanął w drzwiach. Zabójca przez chwilę nasłuchiwał, próbując ocenić, jak bardzo prawdopodobna jest taka sytuacja w najbliższym czasie. Na razie nic na to nie wskazywało.
Słabe światło wpadające przez okno powoli gasło. Gabinet pogrążał się w ciemności. Jedynym jaśniejszym obiektem był amulet, który Wężyc znów trzymał w dłoni. Klejnot powoli odzyskiwał magiczną moc a wraz z nią swoje wewnętrzne światło. Bezpieczniej było zaczekać, zarówno na zapadnięcie nocy jak i odnowienie ładunku amuletu. Bogowie jedni wiedzieli, czy nie pojawi się nagła konieczność skorzystania z niewidzialności.
W słabym żółtawym blasku Wężyc oglądał swoje dłonie. Pomiędzy palcem wskazującym a środkowym na obu rękach znajdowały się szczeliny, przypominające zaciśnięte powieki. Mutant zacisnął prawą rękę w pięść i powoli wysunął ze szczeliny żądło, białawe, półprzezroczyste, zwężające się ku końcowi, dwa razy krótsze od palca. Widok ten wywołał u Wężyca lekki dreszcz. Do tej pory nigdy nie zawiódł się na sile tego jadu. Nie było powodu, żeby tym razem miało być inaczej.
W miarę upływu czasu zmysły mężczyzny przystosowywały się do ciemności. Wężyc przywykł już, że w mroku może widzieć w inny sposób. Nie potrafił tego nazwać, uznawał to za część swojej gadziej natury. Postrzegał teraz otoczenie jako zbiór obiektów jaśniejszych i ciemniejszych, jakby wypełnionych wewnętrznym światłem, wyłaniającym się z okrywającej wszystko warstwy niebieskawej szarości. Spokojne skupienie pozwalało mu słyszeć dźwięki z większości pomieszczeń. Mutant wyczekiwał na moment, kiedy odgłosy codziennego życia ucichną. Kiedy uznał panujący wokół spokój za wystarczający, jego amulet był już w pełni naładowany. Zabójca mógł działać.
Ostrożnie podkradł się do lekko uchylonych drzwi, poszerzył szczelinę i wyjrzał na korytarz. Tam nie panował już zupełny mrok, niektóre z pochodni zamontowanych w chwytach na ścianach były zapalone. Wężyc rozejrzał się czujnie. Wydawało się, że w polu widzenia nie ma nikogo, ale mężczyzna nie ufał bezkrytycznie pierwszemu wrażeniu. Powoli wyślizgnął się na korytarz, zrobił kilka kroków. Przyglądał się drzwiom, próbując zidentyfikować sypialnię młodego panicza. Założył, że muszą to być któreś z zamkniętych drzwi, uchylone w myślach odrzucił. W pierwszej kolejności zamierzał sprawdzić te większe, dwuskrzydłowe albo bardziej ozdobne. Ruszył w stronę pierwszych, które wyglądały obiecująco. Nie musiał się wysilać, żeby nie robić hałasu, rozciągnięty przez całą długość hallu dywan skutecznie tłumił jego powolne kroki. Arystokraci i ich luksusy… 
Trafił za czwartym razem. Miał tyle szczęścia, że trzy inne pomieszczenia, do których zajrzał, były puste. Wślizgując się do sypialni, Wężyc pociągnął za sobą drzwi, nie zamykając ich jednak całkowicie. Wolał słyszeć, co dzieje się poza pomieszczeniem. 
Rihkon Shinaud spał na szerokim łożu, jakby przeznaczonym dla dwóch osób. Wężyc widywał to już wcześniej wielokrotnie. Arystokraci, nawet ci młodzi, którzy nie doczekali się jeszcze swojej ślubnej połowicy, prawie zawsze sypiali w takich. W tym przypadku akurat nie było kolumienek na rogach i baldachimu. Śpiący panicz był doskonale widoczny. Nocny wzrok mutanta pozwalał rozpoznać rysy twarzy z zadowalającą dokładnością. To był właściwy człowiek. Rihkon przykryty był tylko poniżej pasa, częściowo owinięty kołdrą, ręce rozrzucił na boki. Miękkie włosy rozsypane były wokół młodzieńczej twarzy. Jego ciało – podobnie jak każdej żywej, ciepłej istoty – emitowało najwięcej tego „wewnętrznego światła” rozpoznawanego przez gadzi wzrok.
Wężyc podszedł do śpiącego. Zacisnął pięść i wysunął żądło. W tej chwili nie czuł nic poza spokojem i koncentracją na zadaniu. Nie znał tego człowieka, młody panicz był mu całkowicie obojętny. Szanse na długie życie Rihkona i na nieoczekiwaną śmierć właściwie każdego dnia były równe. Nie dało się przewidzieć, co przyniesie los choćby w przeciągu najbliższego miesiąca.
Zabójca ostrożnie odsłonił lewą nogę młodzieńca. Kilka razy musiał przy tym zatrzymać się i wstrzymać oddech, kiedy panicz poruszył się przez sen. Nie obudził się jednak. Wężyc zbliżył żądło do dolnej części łydki Rihkona i wbił jego koniec w skórę. Śpiący znów się poruszył. Wężyc odczekał chwilę, pozwalając, aby trucizna przesączyła się do krwi Rihkona. Następnie cofnął żądło i ukłuł młodzieńca jeszcze raz, aby pozostawić drugi ślad. Dwa ukłucia, jak od zębów węża. W końcu młody Rihkon w ostatnim czasie podróżował i niewykluczone, że pod koniec spotkała go niemiła przygoda, której do tej pory nie był świadomy. Jad niektórych stworzeń działał z opóźnieniem.
Młodzieniec z westchnieniem przekręcił się na bok. Wężyc odruchowo sięgnął do amuletu, gotów go użyć. Nie było jednak takiej konieczności. Rihkon nadal spał, chociaż nie tak głęboko jak wcześniej. Zabójca wycofał się do drzwi z dużo większą ostrożnością niż wcześniej. Kiedy tylko znalazł się w hallu, ruszył przed siebie nieco szybciej. Chęć opuszczenia tego miejsca natomiast była czymś naturalnym – profesjonalista po prostu potrafił panować nad tym na tyle, żeby nie stracić czujności i nie popełnić głupiego błędu przez nieuwagę. 
Wydostał się z posiadłości w ten sam sposób, jak tutaj przybył. Znalazł gabinet, w którym wcześniej czekał, wyszedł na gzyms przez okno. Po upewnieniu się, że nikt nie obserwuje tej strony podwórza, chwycił jedną z młodych, elastycznych jeszcze gałęzi drzewa i skoczył w dół. Wylądował w przysiadzie na trawniku, który dla nocnego wzroku był teraz ciemnoniebieski. Wężyc znów odczekał chwilę, prawie leżąc na wilgotnej trawie, wstał i podszedł do ogrodzenia. Pokonał je tak jak uprzednio i spokojnie, wolnym krokiem ruszył wąską uliczką, aby zniknąć pomiędzy zabudowaniami.



[To akurat nie dotyczy Ezmy bezpośrednio, ale Zakonu Cierni. Ja wręcz uwielbiam Zakon za to, że ciągle budzi we mnie kolejne inspiracje. Mam nadzieję, że nie popsuję jego pierwotnej wizji, bo planuję jeszcze trochę o nim pisać, z różnych stron i punktów widzenia. Wężyc może też jeszcze gdzieś się pojawi, nie wykluczam.]

Brak komentarzy

Prześlij komentarz