1 sty 2001

Ludzie są żałośni


  Sprawa okazała się jeszcze prostsza, niż myślałam. Jeszcze tego wieczoru skierowałam się do karczmy na szybki rekonesans. Oczywiście nie tej, w której na co dzień urzęduję. Czarny kaptur na łeb i abstynencja w kącie- klasyczny typ podejrzanego przejezdnego, którego lepiej nie zaczepiać. Ludzie byli na tyle trzeźwi, by zdawać sobie z tego sprawę i niepisanej zasady się trzymać. Nie minęło dziesięć minut, a wytypowałam odpowiednie indywiduum. Ponura obszarpana istota z nosem na kwintę spuszczonym w niemal pusty już kufel, którego zawartość sączona była w szaleńczym tempie kilku kropli na minutę. Człek o twarzy bladej, nie hałaśliwy, ba, nawet pod nosem nie nucący. Odczekałam jeszcze z minutę, ot dla upewnienia się. Po jej upływie ruszyłam przedzierać się przez ciżbę, o tej porze nie tyle uciążliwą, co liczną.
  Siedział przy palenisku w centrum sali. O tym, że mnie dostrzegł, dowiedziałam się po błahostce. No, może kilku. Zacisnął dłoń mocniej na uchwycie kufla. Lekko poprawił się na taborecie. Niby to przypadkiem akurat tak, by móc obserwować mnie kątem oka. Warkocz owinęłam wokół szyi niby szal, kaptur go przysłaniał, podobnie jak moją twarz. Nie wiedział, kim jestem, a nie zamierzałam się demaskować w samym centrum zatłoczonej karczmy. Sięgnęłam do sakiewki, doczepionej do pasa dwoma oddzielnymi węzłami i częściowo przyszytą do niego. Po blacie stołu, przy którym siedział nieszczęśnik, potoczyła się srebrna moneta. Przymusowy abstynent chwycił ją szybko zachłannym gestem. Lekko skinęłam głową w kierunku wyjścia. W odpowiedzi energicznie pokiwał głową i wręcz zerwał się z krzesła. Już był mój.
-Dostaniesz ich całą sakiewkę, jeśli coś dla mnie zrobisz-powiedziałam, kiedy już wyszliśmy z karczmy. Spojrzał na mnie czujnie spode łba. Rozpoznał kobiecy głos. Nie lubię udawać męskiej chrypy, nie widziałam potrzeby, by dalej się maskować. Zrzuciłam kaptur i wyjęłam spod niego warkocz. Coś błysnęło w jego oczach. Cofnął się o krok, całą swą uwagę poświęcając moim rękom, jakbym naprawdę nie miała nic innego do roboty, niż zarzynać przed karczmą i przy takiej liczbie ewentualnych światków nic nie znaczące pijaczyny bez funduszy. Parsknęłam gniewnie, jak kotka.
-Wystarczy, że dostaniesz się do obozu braciszków Emwelt i wydobędziesz stamtąd dla mnie kogoś. W zamian cię nie wypatroszę jak wieprza i zapłacę sowicie. Czy może wolisz alternatywę...?-starannie zaakcentowałam to pytanie. Żywo zaprzeczył ruchem głowy.
-Nie, nie! Ależ oczywiście, tak... Tylko jak mam to uczynić? Przecież natychmiast mnie rozpoznają i ubiją jak kundla.
Przewróciłam oczami i westchnęłam ciężko.Chociaż zapadł już zmrok, lampa kołysząca się koło szyldu karczmy powinna w zupełności wystarczyć, by rozpoznał moją irytację. Irytację bestii gotowej w ciągu byle sekundy przeciąć mu dwie różne tętnice.
-Jedna zapijaczona morda w te czy we wte nie zrobi im różnicy. Zostawiam ci swobodę co do metody. Czas masz do wschodu słońca. Jeśli ciebie z dziewką o tej porze w moim miejscu nie zjadę, zabiję. Jeżeli zdradzisz im, że zlecenie ode mnie, również zabiję. Jeśli będzie mi po drodze, również z rodzinką, inwentarzem i burkiem.
Wzdrygnął się. W jego oczach zamajaczył lęk.
-Ale... ale.. Miejże pani litość! To nie do wykonania!
Westchnęłam ciężko i pokręciłam w politowaniu głową.
-Człowieku, do północy, jak i nie wcześniej, wszyscy tam będą równie narąbani. Wysyłam cię tylko po to, bo to zadanie poniżej mojej godności. Pięciolatek by sobie poradził!
-Tak, tak... To mam już ruszać?
Uśmiechnęłam się litościwie.
-Możesz, a jakże. Powiedz mi tylko, kogo masz uwolnić?
Zagięłam gościa. Przewróciłam oczami. Gest kobiecy, niemal uniwersalny. Idealny.
-Dziewczyna koło lat piętnastu, włosy szare, oczy jasne. Żywych raczej niewiele takich mają na stanie.
Już się odwrócił, krok postawił, ale spojrzał jeszcze na mnie przez ramię. Przegryzł nerwowo wargę. Wzdychnęłam bezradnie.
-Co jeszcze?
-A co mam zrobić, jeśli... jeśli... już nie będzie tam nikogo żywego o takim wyglądzie?
-Wtedy przynieś ciało.
Wzdrygnął się, ale nie zaprotestował. Gdybym nie dała tego warunku, to sam by się upił i nawet jej nie poszukał. Ruszył w noc, bez słowa pożegnania.
-Do zobaczenia rano.-rzuciłam za nim z ironicznym półuśmieszkiem na twarzy. Potknął się, ale zdążył złapać równowagę. Szedł tak szybko, że niewiele mu do biegu brakowało. Ach, jacy ci ludzie są żałośni... Pokręciłam w milczeniu głową, obserwując wciąż jego oddalającą się sylwetkę. Może i żałośni, ale czasem przydatni.

1 komentarz

  1. Ciekawie, bardzo ciekawie i coraz bardziej tajemniczo :D serio z tego ksiazka mogla by powstac :P wstawiaj szybko kolejne czesci :D PS gdzieniegdzie jakies literowski sie pojawily :P ( nigdy nie bylem taki czepialski :o )

    OdpowiedzUsuń