17 sie 2017

Event RPG: Rozdział I - Zdradzieckie sny

Słońce wschodziło nad spokojną powierzchnią wody. Oświetlało swoim blaskiem krystaliczne morze, którego szum komponował się z krzykiem mew. Postać w czarnym płaszczu kroczyła wśród fal, patrząc się przed siebie. 
- Morze, spokojna wodo, użycz mi swojej energii. Ostudź moje zmysły. Pomóż mi zrozumieć to, co widziałem dzisiejszej nocy. Obmyj mnie i spraw, abym zaufał magicznym siłom. Wskaż mi moje przeznaczenie. 
Jedna z fal wzniosła się wyżej na te słowa, jakby chcąc dać odpowiedź. Dotarła aż do jego pasa, mocząc czarne szaty. Mężczyzna przejechał lekko palcami po jej grzbiecie. Poczuł tylko przenikliwy chłód. Mówił czule, ale i powściągliwie.
- Morze, zimne i przenikliwe, orzeźwij moją duszę. Ta wizja nowego świata, piękniejszego od tego. Rządzonego w zupełności przeze mnie. Ten miraż, to marzenie. Obraz miejsca wyjątkowego. Niech twa energia ukaże prawdę. Czy to jedynie ułuda? Odpowiedz na moje pytania, doradź mi...
Promyk słońca padł na twarz zakapturzonego człowieka. Jego głębokie oczy wyglądały nienaturalnie, a wzrok błądził gdzieś po tafli wody. Mężczyzna zamyślił się, jego głos zaczął słabnąć. Mówił coraz ciszej. Kiedy tu przebywał jego potęga malała, nikła wśród wód. Stawał się zwyczajnym człowiekiem nie mającym władzy nad niczym. 
- Morze, groźne i niebezpieczne, czy wciąż mnie słuchasz? Skrywasz w sobie tajemnicę, którą zna tylko garstka osób. Jestem zaszczycony, że i ja mogłem ją poznać. A teraz ta kusząca wizja każe mi wykorzystać ten sekret. Pozwól mi na to.
Lecz morze było nadal ciche, wciąż wykonywało harmonijne ruchy i wydawało kojące dźwięki. Mężczyzna gładził delikatnie powierzchnię wody jakby żywą istotę, dotykał gołymi stopami mokrego piasku, czuł muskanie glonów i morskich stworzeń. Uwielbiał to. Przypominał sobie wtedy, że nie jest sam. Owe istnienia dodawały mu otuchy - wydawało mu się, że nie czują w nim zła.
- Nie dajesz żadnych znaków… Nic... Czy mam zdać się na siebie? Mam zaufać wizji? Przywołać diabelne bóstwo, które zniszczy ten świat i pozwoli stworzyć mi nowy? - Mężczyzna zamilkł czekając na odpowiedź. Nie dostawszy jej kontynuował: - Milczysz. Wola moich przodków każe mi zaufać dzisiejszemu snu. Nie jestem już w stanie panować nad swoją wyobraźnią. Morze, morze, któremu zawsze ufałem milczysz, nie koisz mnie tak jak zawsze, nie powstrzymujesz moich pokus, nie łagodzisz. Czy twoja moc wygasła?
Zaczął się denerwować. Jego ręce drżały, tak jak zawsze kiedy się niecierpliwił. W takich momentach dochodził do wniosku, że rozmowa z morzem nie ma sensu.
- Nie dajesz mi wyboru. Nadszedł czas wezwać wybranych, czas przywołać potężnego demona. Nadszedł czas wkroczenia w nową erę!
Garadarian zatrzymał się i popatrzył na horyzont. Jego rozmowa z ukochanym morzem skończyła się, a jego głos stał się teraz mocniejszy, bardziej pewny i władczy.
- Czarna krwi, która płyniesz w moich żyłach, obudź we mnie moc starożytnych istot ciemności. Niech światło przepadnie w otchłani, a mrok zawita. Niech kruk zakracze i ogień Dalanarów zgaśnie, niech obsydianowa róża wzejdzie i zaleje krwią błękitne znamię Sirane. Niech z morskich czeluści obudzi się Archeos, siejąc zniszczenie i chaos. Pora wypełnić proroctwa!
Mag zrzucił kaptur i wzniósł ręce. Jego długie włosy rozwiała morska bryza.
- Ujrzałem wasze twarze, to mi wystarczy, aby was przywołać. Zsyłam na was sen, któremu się nie oprzecie. Nie pozwolę wam o nim zapomnieć. Pragnienie, aby do mnie przyjść będzie obezwładniające. A gdy już dotrzecie na miejsce zajmę się wami tak, że nie odmówicie mi pomocy, wybrańcy!
Czarny książę, wielki przywódca Saranów, zaczął inkantować zaklęcie. Jego słowa w obcym języku płynęły dźwięcznie, mieszając się z szumem fal. Plotły historię, która miała rozpocząć wielką przygodę i zmienić świat ponownie. Niewinni ludzie, o których przypomniało sobie przeznaczenie, przewracali się właśnie z boku na bok śniąc o osobliwych, lecz kuszących rzeczach. Nawet najwytrwalsi i najbardziej trzeźwi nie zdołają wyczuć kłamstwa w tym śnie, jawiącym się tak:

Idziesz prostą drogą, wokół ciebie panuje nieprzenikniona ciemność, lecz nagle dostrzegasz białe światełko naprzeciw siebie. Chcesz je dotknąć, złapać, masz dość monotonicznej czerni. Jednak ono nie daje się schwytać, oddala się coraz bardziej z każdym twoim krokiem. Zaczynasz biec, coraz szybciej i szybciej. Gdy ognik gaśnie, rzucasz się desperacko w jego kierunku. Nie czujesz upadku, twardej powierzchni pod sobą. Wydaje ci się, że lecisz w dół, w otchłań. Krzyczysz i panikujesz. Gdy zamykasz oczy, gotowy na śmierć, czujesz delikatny ruch na swojej dłoni. Patrzysz w jej kierunku i widzisz białego motyla. Koncentrujesz się na nim i spostrzegasz, że jego biel rozrasta się, ogarnia wszystko wokół. Mrużysz oczy, a po chwili z tej jasności wyłania się ląd, wybawienie. Ziemia, na której się znalazłeś wydaje się dla Ciebie rajem. Idziesz po niej i rozglądasz się na wszystkie strony. Chłoniesz wszystko z zachwytem. Dochodzisz w miejsce, gdzie ziemia zaczyna się zwężać, dostrzegasz po obu jej stronach morską wodę, a trawa zamienia się w piasek. Cypel zaczyna zakręcać, ostatecznie ma kształt półokręgu. Po twoich bokach znikąd wyrastają słupy z ciemnego drewna. Zastanawiasz się, do czego mogą służyć. Po chwili docierasz na sam skraj lądu. Wokół ciebie jest już tylko ryczące morze barwy głębokiego szafiru, rozbijające się bałwanami o skały. Tylko one dzielą cię od furii żywiołu. Obracasz się w stronę zatoki i patrzysz jak wyłania się z niej złocista łuna. Chcesz ujrzeć, co się pod nią kryje. Niecierpliwisz się, masz tylko przeczucie, że skrywa się w niej obiekt twoich marzeń. Nagle z łuny wyłania się mapa. Widzisz ją wyraźnie, możesz przeczytać współrzędne i określić położenie małego, srebrnego punktu. Nie jest to obiekt twoich pragnień. Jednak zauważasz, że to mapa Eleseyi. Kumulują się w tobie uczucia podniecenia, zachwytu i przerażenia zarazem. Budzisz się, a po chwili ogarnia cię zdziwienie. Uświadamiasz sobie, że pamiętasz cały sen, a szczególnie cyfry, pod którymi skrywa się wielka tajemnica. Postanawiasz, że musisz za wszelką cenę dowiedzieć się, co kryje się za złota łuną. Rzucasz wyzwanie losowi pewny swego. Do głowy nawet nie przychodzi ci myśl, żeby ten tajemniczy sen był przynętą. Pakujesz tobołek i ruszasz na największą przygodę swojego życia!

Niech się wypełni sen, ten piękny sen.

19 komentarzy

  1. [Opisujecie jak wasze postacie przeżywają sen i jak na niego reagują, a potem jak docierają na miejsce wydarzeń, na tym kończąc. Umówmy się, że wszyscy docieracie około południa dwa dni później.]

    Miejsce, w którym ma się wszystko wydarzyć już czeka na przybyszów. Niewielka wyspa położona w centrum Szkarłatnego Oceanu zwąca się Wyspą Sierpu. Kształtem przypomina zniekształcony owal, lecz jej lewe wybrzeże wieńczy cypel w kształcie półokręgu. Nie jest zamieszkana przez nikogo, bowiem legenda głosi, że w wodnych czeluściach pod cyplem Solaris uwięził przeklętego Archeosa. I to to sprawiło, że zainteresował się nią nikczemny Garadarian. Teraz właśnie łodzie Saranów dobijają do brzegów wyspy, aby przyszykować na czas Rytuał Przywołania i zwabić w pułapkę wybranych, którzy stanowią swego rodzaju klucz.
    Wyspa porośnięta jest przez dziką roślinność i wysokie, tropikalne drzewa. Zwierząt na niej prawie nie ma, gdzie nie gdzie tylko pałętają się jakieś myszy, czy coś królikopodobnego.
    Wszyscy Sarani maja rozkaz schowania się w zaroślach, aby z zaskoczenia zaatakować i pojmać zwabionych przybyszów.

    Gra własnie się rozpoczyna!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zatrzymali się w jakiejś obskurnej oberży zasiedlanej głównie przez kolonie karaluchów. Przez ściany wnikało chłodne powietrze letniej nocy, a przez okna wychodzące na podwórze, po którego nierównym bruku snuł się tylko jakiś zabiedzony kundel, wlewał się srebrzysty blask księżyca i gwiazd. Irydion dawno już spał nakryty jednym ze stęchłych prześcieradeł znalezionych w szafie. Musiał być naprawdę porządnie zmęczony skoro nie przeszkadzało mu ani wycie wiatru w kominie, ani tupot małych mysich nóżek ponad głową. To zresztą nie była jedyna niedogodność tego lokum. Każdy najlżejszy powiew powodował chwianie i skrzypienie wszystkich części chaty, która prawdę mówiąc ledwie się trzymała. Wanda z obrzydzeniem strzepnęła koc, po którym dreptało jeszcze parę pluskwiaków i rozgniotła je przy wtórze nieznośnego chrupotu łamanych pancerzyków i paskudnego smrodu. Westchnęła i owinąwszy się szczelnie położyła na łóżku świeżo oczyszczonym z robactwa. Nie była przesadnie delikatna, ale ich ostatnie miejsca pobytu przyprawiały ją o mdłości, szczególnie to konkretnie. Już chyba wolała nocleg w czasie burzy pod jakimś grożącym zawaleniem mostkiem. Zwierzak na podwórzu zawył rozpaczliwie. Zerknęła przez szybę pracowicie pokrywaną przez pokolenia much i pająków mętnym, brązowo rudym osadem oraz sterczącymi bez ładu i składu pajęczynami i wyciągającymi w górę bezwładne nóżki owadzimi trupami. Mimo ciemności (nikomu jakoś nie wpadło do głowy, żeby wymienić zepsutą lampę nad drzwiami, której dwie rozbite szybki tworzyły idealny tor wyścigowy dla wiecznych przeciągów zdmuchujących wątły płomyczek umieszczonej świecy, którą bogowie wiedzą, po co właściciel i tak, co wieczór zapalał) dojrzała jakiś jasny kształt przesuwający się po galeryjce. Świetnie, jeszcze białej damy tu brakowało – mruknęła odrywając ręce od klejącego się do palców parapetu. Nakryła się niemal po uszy, żeby wreszcie odpocząć nieco od tego nieznośnego hałasu i ku swemu zaskoczeniu natychmiast zasnęła. Śniła o ciemności. Kolejny już raz. Miotała się po łóżku nie potrafiąc wyrwać z obezwładniającej nicości. Powietrze zdawało się być jakąś cieczą wlewająca się do gardła i uniemożliwiającą schwycenie oddechu. Ból w klatce piersiowej nasilała się. I nagle, gdy już myślała, że dłużej tego nie wytrzyma dojrzała przed sobą małe światełko. Starała się je schwytać, ale im prędzej biegła tym bardziej maleńki jasny punkcik oddalał się. Droga powoli zamieniała się w coś jakby bagno, w którym grzęzła coraz bardziej przy każdym gwałtownym ruchu. Chciało jej się płakać. Nie z szarpania rozrywającego jej klatkę piersiową, ale z bezsilności. Chyba krzyczała nawet w panice, ale była pewna ze nikt jej nie słyszy. I wtedy poczuła delikatny uścisk na wyciągniętej dłoni. Gdy otworzyła zmrużone oczy zrozumiała ze właśnie usiadł na niej maleńki biały motyl, który musiał być jednocześnie zdumiewająco silny, bo zdołał wyciągnąć ją z mokradła. Stanęła na własnych nogach. Pod stopami czuła miękkie podłoże, a dookoła rozciągał się jakiś piękny świat. Najbardziej jednak intrygująca była złocista łuna wijąca się między drzewami i kwiatami wabiąca do siebie jakby zachęcającymi skinieniami palców jutrzenki. Szła za nią jak urzeczona oddychając rześkim powietrzem poranka. Na końcu drogi dojrzała coś jakby kłębowisko energii pod postacią jaśniejącej mgły. Czuła, że tam musi być odpowiedź na nurtujące ją pytania i jej przeznaczenie. Nagle wszystko zaczęło się rozwiewać. Rozpaczliwie chwytała się rozpadających strzępków i wtedy ją ujrzała. Ogromną mapę Eleseyi z wyraźnie zaznaczonym jednym punktem. Była pewna, że właśnie tam była ta złota mgła. I nagle z tego wspaniałego miejsca trafiła znów do brudnego łóżka, zanosząc się kaszlem, drżąc na całym ciele i oblewając się zimnym potem. Oczywiście Irydion jak zawsze pojawił się w najmniej odpowiednim momencie blady i zapłakany.

    OdpowiedzUsuń
  3. - Nie strasz mnie tak więcej! – wykrzyknął jej wprost do jej ucha.
    - Przepraszam, ale ta wizja była jakaś dziwna. Nic jej nie zapowiadało i ta ciemność.
    - Siostrzyczko, co ty bredzisz? To nie było normalne to fakt. Nie mogłem cię obudzić i….
    - No już, nieważne…
    Wstała i zaczęła się pospiesznie pakować.
    - Wanda?
    - Nie martw się… naprawdę nic mi nie jest tylko muszę szybko znaleźć statek płynący w tym kierunku - powiedziała podając mu do ręki kartkę z nabazgrolonymi współrzędnymi.
    - Ty chyba naprawdę zwariowałaś…
    - Nie widziałeś tego, co ja widziałam
    - I to powód żebyśmy gnali nie wiadomo gdzie i …
    - Nie, nie ty zostajesz… chodź
    Biegiem niemal udali się do pobliskiego zagajnika mimo gwałtownych protestów księcia. Wreszcie stanęli na polanie. Dookoła panował nieprzenikniony mrok i tylko ciemne kontury drzew chwiały się na tle granatowego nieba. Wanda naznaczyła krąg i zaczęła rzucać przez ramię ziarenka mamrocąc zaklęcia. Tak jak się spodziewało wnet sfrunął do nich wielki puchacz, który w kilka chwil przemienił się w niezbyt przyjaźnie wyglądającego brodacza.
    - Pali się czy co – mruknął leśne lich mierząc ich zaspanym spojrzeniem.
    - Nie właściwie to mam tylko taką prośbę
    - czy to nie może poczekać do rana?
    - Nie, potrzebuję najszybszego rumaka, jakiego uda ci się zdobyć na już i jakiejś opieki nad Irydionem
    Chłopak prychnął obrażony takim traktowaniem.
    - A gdzie to się wybierasz?
    Na chwilę zapał młodej kobiety ostygł i westchnąwszy cicho przysiadła na kamieniu.
    - Sama nie wiem. Miałam wizję, ale nie taką zwyczajną. Czuję, że to może być szansa na odbudowanie dawnej Eleseyi. Ta wyspa, na której się znalazłam i ta złota mgła.
    Dziad leśny zamyślił się głęboko gładząc swoja długą brodę, z której wysypywały się drobinki mchów i porostów.
    - Sam nie wiem… a jeśli to jakaś pułapka. Pamiętaj: nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Od katastrofy wszyscy wiemy ze nigdy nie może być tak jak dawniej i chyba powinniśmy zaakceptować świat taki, jakim jest i starać się go zmieniać powoli na miarę własnych możliwości, a nie szukać na siłę.
    - Ale Cichoborze, ja musze to sprawdzić, złe moce nie mogłyby stworzyć czegoś tak pięknego
    - Być może, ale i ja potrafię stworzyć wiele iluzji nawet sprzecznych z moją naturą
    - To nie to samo
    Leśne licho westchnął cicho.
    - I tak wiem, że cię nie przekonam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Stwór pstryknął palcami i oto stanął przed nimi potężny, postawny, ale i zgrabny czarny rumak jakby utkany z burzowych chmur. Jego kopyta krzesały iskry, a grzywa przyjemnie falowała na wietrze. Bez zastanowienia wskoczyła na jego grzbiet.
    - Uważaj! – ostrzegł przyjaciel – to syn północnego wiatru. Mam nadzieję, że przyniesie ci szczęście.
    Ostatnie słowa porwał pęd powietrza, gdy gnała przed siebie na ciemnym rumaku. Jeszcze przed świtem stanęła w porcie, gdzie jak na zamówienie czekał statek udający się w jej wyśnionym kierunku. Oczywiście nie podpłynął do samej wyspy, ale na tyle blisko, by zdecydowała się ostatnie kilka metrów przebrnąć szalupą ratunkową. Zbliżając się do brzegu mimo iście rajskiego jej wyglądu mocniej zacisnęła dłoń na halabradzie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Lubię sny. Zbieram je, kolekcjonuję w dzienniku jako plątaninę symboli o znaczeniu dla wyłącznie mnie samej. Zawsze po przebudzeniu długo delektuję się ich smakiem na języku, niezależnie od tego, czy to słodycz, czy gorycz, czy też ostra nuta lęku. Ale ten był inny. Zły. Nie, nie jak koszmary. Nie przerażający w samej swej formie, ale wzbudzający obawę. Piętnem, jakie zostawił na pamięci. To coś w nim przywoływało mój gwałtowny opór. Pachniało czernią, pojedynczą plamką skondensowanej nocy na młodym śniegu czy świeżym, porannym niebie. Było czerwienią, szkarłatem krwi ze śmiertelnej rany wśród zieleni. Czymś nie na miejscu. Wrzuconym w nie swój świat, zbłąkanym. Choć zdeterminowanym, bardziej niż wataha wilków na skraju śmierci głodowej w okropną zimę. Zajętym zniewoleniem myśli, usiłującym pochłonąć wszystkie tej plamce, skazie, niepokorne.
    Walczyłam, świadoma beznadziei walki z czymś siedzącym w środku, ale i nie dającym się określić. Czymś moim, ale i obcym. Instynktownie porzuciłam pęta ludzkiej postaci i pomknęłam pomiędzy długimi i równymi pniami, typowymi na tej wysokości. Jako puszczyk, w mej ukochanej sowiej formie. Ścigałam się z wichrem, rześkim po nocy. Szybciej, szybciej i szybciej... Ale to gnało i za mną. Nie pozwalało rozwinąć skrzydeł błękitnej euforii lotu. Wzleciałam ponad drzewa. I dalej, i dalej... Słońce nie wyjrzało jeszcze. Odległą dolinę, niby miskę mleko, wypełniała mgła. Szybowałam przez chwilę. Lubię tę porę. Jest taka subtelna, jeszcze nie do końca przebudzona. Dzień jest za jaskrawy. Tak podobny do tego snu... Zapikowałam. Ale nad samymi szczytami drzew wyrównałam lot i pomknęłam w kierunku nęcącej głębi bieli. Teraz jest bezcenny czas. Tak z godzina, dwie. Potem sen w oczekiwaniu na zmierzch. Powietrze nie smakowało tak, jak powinno. I mgle czegoś brakowało. Sen. Natrętny, uparty, zły... Szeptał, dręczył, emanował ostrą, niejedwabistą czernią i szkarłatem śmierci. A wiatr śpiewał jego pieśń. Wskazywał drogę. Nie.
    Czułam obce rwanie w głębi, w brzuchu. To coś mnie przyzywało. Nęciło, jak ogon węża ciekawską mysz. Nie. Latałam bez celu, to skrzydłem rozcinając mgłę, to całej się w niej nurzając. Raz pikowałam, raz mknęłam w górę, po byle sekundzie zakręcałam ostro. Nie zgubiłam pogoni. Uczepiła się mego umysłu. Jak zbłąkany rzep włosów czy słodycz miodu palców.
    Wyuczone ruchy nie pomogły. Poprawiłam wszystkie pułapki (przez ostatnie godziny nocy nic się nie złapało), ale to nie zmieniło niczego. Tak samo jak rytualne przemienienie snu na język znaków z węgla. Suszone mięso z polowania sprzed trzech dni nie miało wobec intensywności myśli smaku.
    Sen nie nadchodził, choć wzeszło słońce. Ostatni z uporem trzymał mnie jawy, jak szpilka trzyma dwa kawałki skóry. Moje palce były skostniałe, nieudolne. Nie mogłam jej wyjąć.
    Nie przebyłam tej samej drogi, choć i ta podróż w inny wymiar opierała się na ostatniej. Te same bezsensowne cyfry. Obce motyle, pragnienia, miejsca. Po powrocie nie usiedziałam na gałęzi kilkunastu uderzeń serca.
    Broniłam się. Pytałam przyjaciół o takie sny. Yryi zaciekawiły. Xsji zaniepokoiły. Ulrai otwarcie mnie ostrzegł przed takim zewem. Inni właściwie kolejno przybierali któreś z tych stanowisk. Nikt nie spotkał czegoś identycznego. Wszystko co podobne wróżyło złą śmierć, nie taką z miękkiej czerni. Czy długie tułanie się po tym świecie wśród bezsensu. Osadziłam się w lęku i postanowieniu jak w fortecy. Zabarykadowałam drzwi, w oknach zostawiłam ledwie prześwity. Myśli przenikały przez nie. Odnajdywały mnie nawet w całkowitym zamknięciu, gdzie nie docierało światło iskier.
    Ludzkie. To na pewno wywodzi się od człowieka lub istoty mu podobnej, która by się śmiertelnie obraziła za takie stwierdzenie. Znam wszystko inne. Tylko wśród ludzi mogło się znaleźć coś, czego nie rozumiałam i czego nie poznał żaden z mych bliskich.
    Odrzucenie tej formy nic nie podziałało. Przesiadywanie w niej, niestworzonej do lotu i mojego świata, nieudolnej, było jeszcze gorszą torturą. Jak nigdy dotąd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O drugim przedświcie, licząc od złego snu, przysiadłam na drzewie z najwyższego szczytu, najwytrwalszym i najsilniejszym. Wiatr miotał tą strzelistą sosną, jęczał w żalu, że nie może jej strącić w przepaść, zniszczyć, ukarać za butę. Przymknęłam oczy i przeniosłam całą uwagę swego umysłu na to, jak to czochrał, to gładził moje pióra. Rozwścieczony bezsilnością próbował przegonić chociaż mnie. On nie lubi, jak się z nim droczy, gra na nosie. Jest stary, starszy niż mój las, niż moje góry, potężny jako jedyny pan nieba, ale i zgorzkniały i samotny. Kiedyś pragnęłam być wiatrem. Za beztroskę, lekkość... Nie widziałam w tym goryczy. Ponurej szarości, skrytej za kotarą błękitu. Ale dziś powróciło do mnie to pragnienie. Wiatr niewiele może zniewolić. Nie zna snów, które zostają w umyśle i mamią... Rozprostowałam skrzydła i pomknęłam w dół przepaści, sięgającej aż do lasu.
      Choć palce mam coraz sprawniejsze, szycie nadal jest trudne. Zieleń. Taka na tle kamienistych szczytów i brudnego, schorowanego śniegu. To ten wysiłek, trud. Ledwie listek zieleni, ale na pewno jej. Przerobiłam kawałek skóry na prostą torbę, do której włożyłam zestaw do szycia i notes wraz z węglem. Zatoczyłam z tym bagażem koło ponad drzewami. Ciężkie, za ciężkie. Zew może mnie wieść długo, bardzo długo... Rwanie w głębi brzucha nasiliło się. Nieznośne uczucie. Ale bez tego, gdziekolwiek się udam, będę sową. Proste ubrania, notes za nienauczony tej mowy język... Bez tego nie będę człowiekiem nawet w ćwierci, niezależnie od ciała. Ludzie... Szkarłat śmierci, brąz błota i szarość kurzawy. Głupota. Nieumiejętność wszystkiego co istotne. I jeszcze tak wiele potrzeba, by być wśród nich. By być odrobinę nimi. Z drżeniem serca porzuciłam nieporadny tobołek. Odwróciłam się, odeszłam dwa kroki po gałęzi, ale nie mogłam się powstrzymać od zerknięcia przez ramię. Nie. Szybko wróciłam do swego stanowiska i zrobiłam z wolnego kawałka skóry saszetkę. Wepchnęłam do niej igłę, trochę nici, jedną wyrwaną z bólem kartę pergaminu i kawałek owiniętego w skórkę węgla. Zawiesiłam ją na rzemieniu, potem na szyi. W locie obijała się trochę o pierś. Skróciłam ją bardziej. Światła i cienie na gałęzi się zmieniły. Spojrzałam w górę. Słońce. Za długo, za późno, za długo... Syknęłam z bólu i prawie spadłam w dół. Zwinęłam się w kłębek na swoim posłaniu ze skór. Nie, nie wyruszę za dnia. Noc. To poczeka. Oddychałam jak źle ranione zwierze. Tak się czułam. Szkarłat, karmazyn, ciemniejszy, prawie czarny. Rana, nie śmierć.
      Wieki leżałam skulona w ścisłą kulkę. Coś mnie ciągnęło, kazało lecieć, ale ja z całych sił zapierałam się w miejscu. Nie zostawię, nie porzucę, nie... Dopiero kiedy dzień był u połowy, ból zelżał. Usnęłam natychmiast po tym.

      Usuń
  6. Wraz z Garadarianem na wyspę przypłynęło trzydziestu Saranaów w tym piętnaście magów i tyle samo wojaków. Postanowił nie brać ze sobą dużo ludzi, bo po pierwsze opóźniło to by jego przybycie, a po drugie nie spodziewał się żeby osoby, które ujrzał we śnie mocno się upierały i broniły. Wszystkich magów ulokował na cyplu, gdzie mieli wszystko dokładnie przygotować do rytuału, zaś wojowników rozmieścił po całej wyspie i kazał im się ukryć w zaroślach, aby schwytali przybyszy. Biedacy siedzieli tak już od świtu, wypatrując, czy nikt się nie zbliża, a było już prawie południe. Sam Garadarian wkroczył w stan medytacji, na skraju cypla, aby zebrać w sobie potęgę na rzucenie zaklęcia przywołania i miał tak trwać w tym stanie aż wybrańcy nie zostaną przywiązani do słupów.
    W końcu trzyosobowa grupka mężczyzn ukryta niedaleko prawego wybrzeża dostrzegła zbliżającą się szalupę, a w niej kobietę z wielką halabardą w dłoni. Zdziwili się jakim cudem tak delikatna istota może władać taką bronią. Nie wyszli ze swojego ukrycia, a tylko przybliżyli się w stronę niewielkiego pasma plaży, czekając aż dziewczyna wejdzie na suchy ląd. Nie zamierzali jej od razu atakować, a tylko narazie obserwować. Narazie...

    OdpowiedzUsuń
  7. Łódź delikatnie kołysała się łagodnie na falach oceanu wpijającego się lazurowym językiem w złocisty piasek wyspy. Plaża była dość szeroka, ale gdzieniegdzie z jej gładkiej powierzchni sterczały ostre kształty szarych kamieni, na których gładkiej powierzchni osadzały się kryształki soli, co świadczyć mogło o tym, iż w czasie przypływu poziom wody znacznie podnosił się zalewając tą część wybrzeża. Wreszcie szalupa miękko wbiła się dziobem w piasek nieruchomiejąc zupełnie. Z wznoszących się na granicy pylistej gleby klifów, których wysokość potęgowały wyrastające na ich brzegach egzotyczne drzewa o prostych pniach i sterczących niesfornie na ich czubkach koronach liści. Gdzieniegdzie z czupryn nadzwyczaj wybujałych krzewów i traw wychylały jaskrawe główki okolone atłasem płatków kwiaty, jakich nie można spotkać nigdzie indziej w Eleseyi. Wanda chwilę jeszcze siedziała na drewnianej ławeczce wdychając z rozkoszą powietrze przesycone rześkim chłodem poranka i wonią roślin. Jednocześnie jednak podświadomie wciąż zaciskała dłoń na drzewcu halabardy. Coś ją niepokoiło. Mimo iż wciąż powtarzała sobie, że u wrót raju musi wyglądać naprawdę komicznie z taką bronią przerzuconą przez ramię, nie zamierzała z nią się rozstawać ani na chwilę. Całe piękno krainy, gdzie natura stroiła się w tak pyszne szaty nie niwelowało tego dziwnego poczucia braku, tak jakby wszystko było tylko iluzją. Złe przeczucia narosły, gdy zdecydowała się wreszcie opuścić łódź i wysiąść na ląd. Momentalnie nawiedziła ją wizja, w której krępowały ją jakieś więzy i ktoś zbliżał się z nożem. Nawet jej wróżbiarska moc nie była jednak w stanie przełamać potężnego zaklęcia snu wezwania. Na chwile oparła się na halabardzie, by uspokoić kołatanie i ból w sercu, a także wyrównać oddech, po czym powoli rozglądając się dookoła zaczęła posuwać się w głąb wyspy. Wszystko wyglądało jak w tym nocnym widzeniu, tylko złota mgła znikła. Coś kazało jej szukać tej kłębiącej energii, której pulsujące energią zwoje wtedy widziała. Tam musiała być jakaś tajemnica, a ona… Szaleńczy pęd jej myśli powstrzymało małe szczuropodobne stworzenie umykające spod jej stóp. Wreszcie uświadomiła sobie, co jej się tutaj tak bardzo nie podobało. Od kiedy tu przybyła nie słyszała żadnych dźwięków po za szumem drzew i nie widziała też ani jednego zwierzęcia po za tym, co przed chwilą przemknęło tuż przed nią. Uznała jednak, że samo ubóstwo fauny nie jest jeszcze niczym niepokojącym, w końcu trafiła na wyspę, więc skąd miałyby się tutaj wziąć zwierzęta, które znała z puszcz Krainy Krańca. Najwidoczniej wszystko było tu jeszcze dziewicze i sama ewolucja na dobre się jeszcze nie zaczęła. To ją podniosło nieco na duchu. Przez chwilę zastanawiała się co powinna zrobić, jednak ostatecznie postanowiła poszukać jakiegoś miejsca, gdzie będzie mogła nieco odpocząć po podróży.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ostrożnie podążali za dziewczyną z halabardą, tak aby ich nie usłyszała. Zachowywali odpowiednią odległość i chowali się za jak najgęstsze krzaki i grube drzewa. W końcu jednak postanowili ją schwytać. Podstępem. Talos rozciął ramię Eryana, tak aby widać było, że coś mu się stało. Dwudziestolatek był najmłodszy w ich grupie dlatego musiała przypaść mu najgorsza rola, a wiedział, że jeśli by się sprzeciwił poniósł by surową karę. Może nawet i śmierć. Trzeci z nich Grey, poszarpał mu ubrania. Na koniec kazali mu wyszamotać się w ziemi i kurzu. Chłopak po chwili wyglądał na prawdziwą ofiarę losu. A może taką i był w rzeczywistości, bowiem służba u Saran nie była prosta. Następnie trzech mężczyzn podbiegło bliżej dziewczyny, która oddaliła się już trochę od nich, a o mały włos i by stracili ją z widoku.
    - No młody, wkraczaj do akcji - rzekł cicho zbudowany Talos, a drugi wykrzywił się jakby zaraz miał wybuchnąć śmiechem, ale na szczęście się powstrzymał.
    Eryan wyprzedził halabardkę, jak ją zaczęli nazywać, i wypadł nagle przed nią, udając ciężko rannego. Co prawda trochę był poszkodowany, rana cały czas krwawiła i sprawiała ból.
    - Auauau... Cholera jasna! - wykrzyczał odpowiednim tonem, po czym przewrócił się na kolana, upadając przed nią, a potem spojrzał błagalnym spojrzeniem w jej oczy. Co jak co, ale młodzieniec miał talent aktorski jak mało kto.
    Dwóch tamtych zaś pozostało w bezpiecznej odległości za nimi, aby ujawnić się w odpowiedniej chwili.
    Słońce przygrzewało coraz bardziej i przesuwało się po horyzoncie, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Można by powiedzieć, że nastało złote popołudnie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Słońce wznosiło się wysoko na bezchmurnym niebie, wysyłając raz w raz w stronę niewinnej ziemi salwy gorących promieni, przed którymi nie chronił nawet baldachim ogromnych palmowych liści łopocących pod delikatnymi muśnięciami wietrzyku, zbyt nikłego, by zapewnić najmniejsze choćby orzeźwienie w tym nieznośnym skwarze. Piaszczyste wybrzeże dawno już zniknęło jej z oczu. Wanda już niemal od godziny przedzierała się przez sterty suchych gałęzi i splatanych mięsistych pnączy. Halabarda średnio sprawdzała się, jako maczeta, ale młoda kobieta była wdzięczna za obecność przynajmniej takiego ostrza, bo rozrywanie grubych zielonych lian gołymi rękami byłoby zdecydowanie bardziej bolesne i pracochłonne. Wbrew jej nadziejom skwar stawał się coraz nieznośniejszy, a nagrzane pnie drzew tylko potęgowały uczucie zaduchu, jakie wyzwalała woda parująca z wszędobylskich tropikalnych roślin. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę i otarła szerokim rękawem pot z czoła. Dlaczego we śnie nikt nie uprzedził jej, że tu jest tak upalnie – przemknęło jej przez myśl, gdy taksowała spojrzeniem swój iście Lanthaviański strój. Zielona tunika świetnie komponowała się z otoczeniem, ale pas, choć bardzo praktyczny dla przenoszenia drobnych przedmiotów, dodatkowo opinał ciało i nawet przez koszulową bluzkę czuła jak występują na nią pod nim kropelki potu. Już samo to zdolne było po długiej podróży wyprowadzić ją z równowagi, jednak teraz dołączyła się do tego niemożność znalezienia miejsca do odpoczynku i poczucie bycia pod ciągłą obserwacją. Ilekroć jednak obracała się gwałtownie, tylekroć widziała za sobą tylko drgające lekko gałązki, które najprawdopodobniej poruszył wiatr, lub też małe szczurowate zwierzątko, które wciąż uciekały przed nią w popłochu. Stała chwilę oparta o halabardę, zastanawiając czy do całej listy żali, jaką w głowie komponowała nie dołączy się jakiś objaw jej dawnego wypadku, bo w końcu tylko bólu serca i jakiejś wizji, by brakowało. Odetchnęła głębiej starając się odnaleźć tą radość, jaka towarzyszyła jej w tym pięknym śnie. Może to jest ten mrok, może te przeciwności i drobne niewygody są tylko próbą? Westchnęła, więc jeszcze raz i ruszyła naprzód.

    OdpowiedzUsuń
  10. Przeszła ledwie parę metrów, gdy nagle z za drzewa tuż przed nią wypadł ranny mężczyzna. Młodzieniec rzucał się po ziemi i zawodził, co kazałoby domyślać się ciężkich obrażeń. Wanda w pierwszej chwili skamieniała zaskoczona nagłym pojawieniem się w tej dziczy człowieka i to w dodatku, co widziała przed sobą nie jednego. Nie sądziła, bowiem, aby mogła go do takiego stanu doprowadzić jedna z istot zamieszkujących te wyspę. Wreszcie odzyskawszy panowanie nad sobą, a co za tym idzie zdolność logicznego i mowy. Zacisnęła dłoń na halabardzie i stąpając na palcach ominęła leżącego i zaczęła rozglądać się bacznie po pobliskich krzakach. Nie zamierzała swej dobroczynności przypłacić życiem, a tym mogłoby się skończyć nieprzemyślane klękanie przy poszkodowanym na drodze jakiejś zorganizowanej bandy. Upewniwszy się, że jest bezpieczna pochyliła się nad rannym.
    - Czekałeś tu na mnie? – zapytała ostro – każdemu przechodniowi rzucasz się pod nogi? Bo jeśli planowałeś przed kimś uciec to średnio ci to wychodzi, drzesz się tak, że chyba tylko głuchy, by cię nie usłyszał. Więc albo uspokoisz to nici z mojej pomocy.
    Mówiąc oderwała kawałek swojego rękawa i rzuciła chłopakowi.
    - Zawiąż powyżej rany
    Jeszcze raz powiodła wzrokiem dookoła. Przynajmniej pozbyła się złudzeń. Rajska wyspa straciła nieco na swej rajskości przez obecność przynajmniej dwóch ludzi: fajtłapy, który dał się dźgnąć i profana, który w tym miejscu zdecydował się go pchnąć. A sądziła że oddalenie wyspy pozwala tu żyć tylko prostym organizmom.
    - Mala herba cito crescit – mruknęła pod nosem.
    Pochyliła się i wyciągnęła rękę, by pomóc nieszczęśnikowi wstać, ledwie jednak poczuła na dłoni jego dotyk wizja z wybrzeża powróciła. Sznur, kamień i krew. Wyszarpnęła się z nieprzyjemnego uścisku i odskoczyła jak rażona piorunem.
    - Kim ty jesteś? Mów albo dorobię ci więcej dziurek i wykrwawisz się na śmierć! – wykrzyknęła wyciągając w stronę intruza halabardę.

    OdpowiedzUsuń
  11. Znam jeziora, rzeki i zdroje. Poznałam każdy należący do mych gór, nie obcy mi żaden ich zakręt, skrawek brzegu, kaprys wiosenny, słabość letnia, senność zimowa. Ocean to co innego. Słony bezmiar. Kapryśna bestia, o humorkach godnych pierwszych burz roztopów.
    Leciałam tuż nad senną taflą, odbijającą skierki nieba nie gorzej od jeziora. Czerń mi nie obca, lecz ta przestrzeń, cisza, okazjonalne pluski... Przybrałam wygodną na taką podróż postać rybołówki, jedynej sowy, która zna fale, tą srebrzystą, świdrującą nos woń, te dziwne ryby... Ale nawet ona nie zapuszczała się tak daleko na pastwę stwora nie młodszego wcale od mego wiatru. Właściwie, ci dwoje to dobrzy przyjaciele. Pamiętam jeszcze tą straszną noc sprzed trzech zim, kiedy urządzili huczną hulankę. Zapach oceanu dotarł aż do stóp mego lasu. Trupy marynarzy wtrącił wiatr na dzień drogi w górę rzeki. Dziś ograniczali się ledwie do rozmów, lecz lodowato błękitny lęk świdrował moją kruchą pierś małej sówki. Teraz nie miałabym gdzie się skryć. Gdzie uciec. Zewsząd tylko pomarszczone zwierciadło nieba, złączone ze swym pierwowzorem. Nic nie znaczyło horyzontu.
    Złowiłam i przełknęłam w locie kilka srebrnych cieni, małych, ościstych rybek. Same wpadały w szpony. Lgnęły ku powierzchni nie gorzej niż ćmy do ludzkich pochodni. Tylko z większą nadzieją, szansą. Mniej żałosną. Ale wciąż odbiciem tej samej.
    Coś stłukło szklaną figureczkę mego spokoju w tym locie w nieznaną stronę, w nieznanym przymusie. Nie wyczułam zagrożenia. Nie ostrzegł mnie najmarniejszy szmer, szelest, w lesie nie do pomyślenia. Wielki cień wyskoczył z mojej prawej, błysnęły zęby. Ocalił mnie instynkt. Mych piór dosięgnęły ledwie odpryski metalicznej wody. Potem leciałam już wśród szmeru wiatru, z dala od zdradliwie spokojnej, obcej głębi. Ona należała do innych. Nie zawahałaby się, by wydać mnie im ponownie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świtało, forpoczta blasku gnała po niebie, kiedy go dojrzałam. Kawałek lądu rzucony na pastwę oceanu. Kucie we wnętrznościach zajarzyło się nowym bólem, jakbym zdarła strup z niezagojonej rany. Wzleciała nieco wyżej, na żyłę powietrza. Niosła mnie lekko w dobrą stronę. Me oczy nie rozpoznawały niczego z tych ziem. Im bardziej się zbliżałam, tym więcej dziwów dostrzegałam. Miejsce spotkania ziemi i wody było ostoją spokoju, jak przy jeziorze. Pasmo gruntu niczyjego zajmowała gleba złocista, porośnięta niemal wyłącznie przy samej linii oceanu. Ale żadnymi szuwarami a roślinami niskimi, zgniłozielonymi i burymi. Dalej rozciągał się las. Nie mój. W żadnym calu nie mój. Obcy jak ta woda metalicznej woni i smaku. Gęsty jak zimowe futro wilka, ale bardziej splątany, chaotyczny, o drzewach sękatych jak najstarsze i najchorowitsze z moich bądź prostych jak trzciny, zwieńczonych liśćmi tylko na samym szczycie. Wielkimi liśćmi podobnymi do piór.
      To tu. Wzleciałam wyżej. Po lekkim łuku zdecydowałam się okrążyć podejrzany skrawek lądu. Nieufnym spojrzeniem lustrowałam liście, plątaniny gałęzi i lin wziętych nie wiadomo skąd, małe przerwy w gąszczu. Ze znużenia drżały moje mięśnie, na mój umysł kładła się mglista, różowa kotara pachnąca rosą i ptasim śpiewem. Ten i tu się rozlegał, ale nieprzyjemny dla ucha, skrzekliwy, ostry. Inny, tak inny, że wzbudzający obawę. Na jednym ze skrajów lądu, na tej dziwnej, złotawej ziemi, dojrzałam ludzi. W skórach, kubrakach burych i czarnych. Każdy do pasa miał przymocowane jakieś żelastwo. Gdyby zostało we mnie więcej sił, przyjrzałabym się tej grupce uważniej, może nawet wedle porad rozsądku odleciała dalej, pokonała nieznośny przymus pozostania tu. Jednak tak nie było i ostro zakręciłam. Powoli zniżałam lot nad gąszczem. Znalazłam przytulne miejsce na zgięciu gałęzi, przy samym obcym pniu niewłaściwej barwy. Wysoko, pod samym zielonym niebem. Dla bezpieczeństwa przemieniłam się w olbrzymiego puszczyka. Następnie już tylko otuliłam skrzydłami i zapadłam w płytki sen, jedyny możliwy przy tak drżącym, niespokojnym sercu. Przywodziło na myśl szarość, tą zajęczą. Szarość czy brąz przerażonej małej istotki, czującej woń wielkiego, kudłatego stwora. Słyszącej szmer suchych liści, trzask gałęzi z chaszczy. Lecz wciąż nieświadomej, z której strony nadchodzi śmierć. Zmuszonej do trwania w bezruchu w obawie, że rozpaczliwym zrywem wpadnie jej wprost do pyska.

      Usuń
  12. Zauważył, że dziewczyna mu nie ufała, coś podejrzewała. Musiał lepiej grać swoją rolę, w którą coraz bardziej się wczuwał.
    Gdy rzuciła mu kawałek szmatki zawiązał ją zgodnie z poleceniami.
    - Dziękuję - powiedział. - Gdyby nie ty wykrwawiłbym się na śmierć.
    Potem myślał, że mu pomoże wstać, lecz niespodziewanie go puściła i klapnął z powrotem boleśnie na ziemię. Gdy halabarda znalazła się tuż przed jego nosem, nie mało się wystraszył. Nie wiedział, o co chodzi. Zaraz zaczął ratować sytuację, aby jego towarzysze nie musieli interweniować.
    - Płynąłem małym statkiem przewoźnym do Xaresyi, gdy nagle naszła nas straszna burza, która zatopiła łódź - zaczął się tłumaczyć. - Ja, dzięki bogom, zdołałem się uratować uczepiwszy się kilku desek. Dryfowałem bo bezkresach oceanu całą dobę, aż w końcu woda wyrzuciła mnie na brzeg tej wyspy. Po krótkim odpoczynku ruszyłem w głąb lądu w poszukiwaniu jedzenia, głód nie dawał za wygraną. Lecz pech znowu mnie dopadł. W pewnym momencie zaatakowało mnie dziwne stworzenie, małe ale za to strasznie agresywne. Ugryzło mnie boleśnie raz, a potem na szczęście zdołałem uciec. Biegłem tak z krwawiącą raną trochę czasu, aż w końcu natknąłem się na ciebie.
    Po chwili milczenia powstał z niemałym wysiłkiem z ziemi, jakby był naprawdę wykończony. Co jak co, ale rana mimo iż mała to i tak sprawiała ból.
    - Wyglądasz na zmęczoną a i głód pewnie też ci dokucza - kontynuował. - W czasie ucieczki natknąłem się na piękne miejsce, gdzie rosło dużo drzewek owocowych. Nie zatrzymałem się tam wtedy, bo bałem się, że ten potwór mnie dogoni. Proponuję, abyśmy się tam razem udali.
    Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się delikatnie. Miał nadzieję, że się zgodzi. Wtedy uniknęliby niepotrzebnego starcia, w którym z pewnością ucierpiałaby każda ze stron.

    Karo stała na brzegu wyspy oddalona od swojej grupki, przyglądając się niebu. Uwielbiała je, czuła w nim spokój i wytchnienie. Interesowało ją również wszystko, co po tym niebie latało. Gdy mieszkała w Nordkapp, zanim jeszcze zwerbowali ją Sarani, zajmowała się tropicielstwem i badaniem ptactwa, chodziła po lasach i zapisywała wszystko w swoim notatniku.
    Nagle dostrzegła lecące w kierunku wyspy stworzenie. Zaczęła pilnie mu się przyglądać. Gdy było bliżej zorientowała się, że to rybołówka. Co robi tutaj, w tak egzotycznym klimacie sowa, pomyślała. Zaciekawiła się jeszcze bardziej, postanowiła nie spuszczać z niej oka. Kiedy stworzenie zaczęło zakręcać szybko ruszyła w jego kierunku.
    - Idę na zwiady - rzuciła szybko w stronę dwóch braci, jej towarzyszy popijających jakiś trunek. W odpowiedzi pokiwali tylko głowami. Widząc, że ptak zaczyna lądować, zaczęła biec, aby go nie zgubić. Weszła w głąb puszczy. Wzrok miała idealny, niezbędny w jej byłym zawodzie. Po kilku minutach wędrówki dostrzegła w oddali siedzącą wysoko na drzewie sowę. Lecz jej zdziwienie było nie małe, gdy zorientowała się, że to puszczyk. Głowę dałaby urwać, że wcześniej widziała rybołówkę...

    OdpowiedzUsuń
  13. Wandzia otaksowała rozmówcę podejrzliwym spojrzeniem. Coraz mniej mu ufała. Cała ta bajeczka, bo tylko bajki opowiada się płynnie i bez zająknięcia, nie była dla niej łatwa do przełknięcia. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że musi coś zjeść i odpocząć, chociaż chwilę. Nauczyła się wytrzymywać nawet wiele dni mając tylko skromne racje żywnościowe, ale nie znaczyło to, że jest jej taka sytuacja na rękę. Jeśli owa bestia nie była duża warto było zbadać sprawę tego dzikiego sadu. Oparła się na halabardzie i zmrużyła oczy starając się uporządkować myśli. I właśnie wtedy przebiegł jej mięśnie kolejny skurcz zwiastujący wizję. Zacisnęła zęby i pocierając nadgarstki przemówiła:
    - Niech ci będzie, tak samo tam bezpiecznie, jak i tu, a skoro mam zostać zaatakowana to już wolę walczyć z pełnym żołądkiem
    Zdało jej się, że rozmówca jest wielce uradowany tą wiadomością, jakby, co najmniej dostał dożywotnią emeryturę od samego króla. Zmarszczyła brwi i jeszcze raz przyjrzała mu się. Nie wyglądał na przestraszonego, choć rana wyraźnie mu dokuczała.
    - No prowadź – przypomniała mu – co tak stoisz? Prędzej z głodu tu umrę niż doczekam się twojej pomocy, zresztą skoro uciekałeś przed wściekłym szczurkiem to czegóż ja się spodziewam
    - Nie mówiłem, że to szczur
    - Biorąc pod uwagę różnorodność fauny tej wyspy – powiedziała z przesadą zaznaczając w ten sposób ronię - bardzo trudno było się domyślić, ale chyba nie zbyt cię przeraził, albo dość wolno biegasz skoro zdążyłeś jeszcze za owockami się porozglądać. Takich gamoni dobór naturalny powinien eliminować – narzekała pod nosem gwałtownie rozrywając poplątane sieci jadowicie zielonych pędów i nieco ciemniejszych wachlarzy palmowych liści. Była coraz bardziej zmęczona, a towarzystwo nieznajomego z nieznanych jej bliżej przyczyn coraz bardziej ja irytowało. Jakby tego było mało czuła się obserwowana, tak jakby natrętna mucha cudzych spojrzeń śliniła jej kark. Przypominała teraz zranione rozjuszone zwierzę i najgorsza nawet bestia wolałaby zejść jej z drogi. Chłopak znów jękną, a przynajmniej tak jej się wydawało. Może, dlatego, że zdała sobie sprawę jak łatwo może sprawdzić jego prawdomówność. Chwyciła jego ramie i odwinęła gwałtownie bandaż tak, że pacjent syknął z bólu.
    - Taak – mruknęła do siebie – mądre te szczury na tej wyspie skoro posługują się nożami.

    OdpowiedzUsuń
  14. Ucieszył się, gdy dziewczyna zgodziła się iść z nim, ale też cały czas czuł, że mu nie ufa. Gdy zerwała bandaż zdziwił się, że tak zareagowała, rana była przecież całkiem podobna do zwierzęcej. Ale nagle przed nimi coś zaszeleściło w krzakach, a potem jakby zawarczało. Co za zbieg okoliczności, pomyślał. Potwór całkiem zmyślony, okazał się jednak prawdziwy, przynajmniej po części. Był nawet podobny do tego z jego opisu, a do szczura było mu daleko. Nie przypuszczał, że się ucieszy na spotkanie z takim czymś. Wyszedł powoli przed nich i stanął w bojowej pozycji. Dziewczyna wyglądała na wielce zdziwioną.
    - I co, nadal mi nie wierzysz? - spytał się.
    Dwóch zbirów, którzy cały czas podążali za nimi w ukryciu, na widok stwora przestraszyło się. Myśleli tak jak większość zresztą, że na wyspie nie ma żadnych groźnych stworzeń. Aby potwór ich nie wywęszył wycofali się trochę do tyłu, lecz zarazem starali się nie stracić z oczu towarzysza i ich ofiary.

    Karo stała i obserwowała sowę w z zamyśleniu przez dobre kilkanaście minut, gdy nagle wydało jej się jak drzewo, na którym siedział ptak, otworzyło oczy. Drgnęła na ten widok i cofnęła się. Po chwili w pniu zaczął wyodrębniać się ludzki kształt, który następnie wyszedł z drzewa i przemienił się w człowieka. Dziewczyna odetchnęła z ulgą.
    - Septimusie, co tu robisz? - spytała czarodzieja.
    - Wyczułem w tej okolicy obcą, dziwną magię, więc dokładnie zlokalizowawszy ją, postanowiłem od razu tu przybyć i ją sprawdzić - odpowiedział, rozglądając się dookoła.
    - Spójrz na tą sowę, o tam - rzekła, wskazując wysoko na gałąź, na której siedziała. - Wydawało mi się, że wcześniej była rybołówką...
    - Sowa tutaj? Musiała ją tu ściągnąć moc Garadariana, a to może oznaczać tylko jedno...
    - Co takiego? - spytała, lecz mag spojrzał na nią tylko pogardliwym spojrzeniem, po czym skierował dłoń w stronę sowy i zawołał:
    - Sizerus Varos! - Gałąź, na której siedział puszczyk pękła z głośnym trzaskiem przy samym pniu i spadła, zaczepiając się o inne badyle na sam dół.

    OdpowiedzUsuń
  15. Zwierzę nie było duże sięgało jej zaledwie do kolan. Pysk miało wydłużony i najeżony rzędem bieluteńkich zębów. Musiało być jeszcze bardzo młode. Długie patykowate łapki kończyły pazury ostre jak noże i jak zdawało jej się przynajmniej z daleka jak najbardziej pasujące do obrażeń młodzieńca. Gładką, zielono-turkusową, mieniącą się skórę dziwnej istoty pokrywały w przeważającej części łuski przeistaczające się jednak miejscami w sztywno sterczące pióra o postrzępionych nieregularnych kształtach, jakby pozlepianych błotem. Gadzina obróciła w ich stronę pysk ukazując złote ślepie z wąziutką, jak u oślepionego światłem kota, źrenicą.
    - Przestań wrzeszczeć i nie ruszaj się – wycedziła dość ostro przez zaciśnięte żeby do towarzysza, który na widok swego niedawnego prześladowcy nie wiedzieć, czemu jak jej się zdało bardzo się ucieszył. Nie zamierzała dla jego fanaberii dać się zjeść, wiec jeszcze szybciej niż lustrujące wszystko dookoła oczy pracował jej umysł. Mogli próbować uciekać, jednak budowa ciała gada, szczególnie zaś wyjątkowo długi ogon sugerował, iż rozwija prędkości znacznie przekraczające ich możliwości. Z drugiej strony nie było wiadomym czy bestia nie zechce ich skosztować mimo, że stoją nie ruchomo. Wejścia na drzewo nie chciał ryzykować nie z tą jego ręką. Powoli płynnym ruchem sięgnęła do kieszeni. Jej palce szybko przebiegały po chłodnych, gładkich powierzchniach fiolek odczytując wygrawerowane na zakrętkach napisy. „Szybciej” mówiła sobie w myśli, a na głos szepnęła.
    - Nie ruszaj się. Musze mu się spokojnie przyjrzeć.
    Wreszcie znalazła to, czego szukała. Okropnie śmierdzący fosforyzujący proszek. Efekt jakiegoś nieudanego eksperymentu zapewne. Jej plan opierał się na zaskoczeniu. Była niemal pewna, że są jedynymi istotami ludzkimi na wyspie, więc zwierzę po raz pierwszy styka się z czymś takim. Jeśli uda się im przekonać je, że są niejadalni samo sobie pójdzie.
    - Jeśli zaatakuje – uprzedziła nim zdmuchnęła z wyciągniętych dłoni tabun proszku – trzymaj się na wprost pyska. Tam jest jego martwe pole.

    OdpowiedzUsuń
  16. Czuł zmęczenie sunące się na jego oczy, bolały i mrużenie nijak pomagało, literki tekstu zamazywały się coraz bardziej. ‘’Jeszcze tylko ta strona,’’ myślał do siebie przesuwając świece bliżej, ale zaraz ją odsunął czując żar na swojej twarzy. Westchnął ciężko, sfrustrowany i zmęczony. Będąc u siebie sięgnął by teraz po kubek kawy i pracowałby jeszcze co najmniej godzinę, nie mieli tu jednak roślin kawowca. Odłożył okulary na bok i przetarł oczy ‘’Nie ma sensu, dzisiaj i tak już nic nie zrobisz.’’ Wstał i skierował się do łóżka, które stało pod regałem z książkami (rozwiązanie tymczasowe, póki nie dobuduje sobie pokoju). Często nawet po położeniu po głowie chodziły mu jeszcze fragmenty tekstów, szkice i tłumaczenia za nim udawało mu się zasnąć jednak nie tym razem.
    Wiercił się pół nocy, nawet kiedy wydawało mu się, że powinien być już spokojny, kiedy motyl siedział na jego dłoni, lub kiedy wzrokiem obejmował ciepły krajobraz. Wybudzając się zaczerpnął z świstem powietrza, wplątany był w pościel, a od potu koszula przylepiała się do jego pleców. Oddychał jeszcze niespokojnie wpatrując się ślepo przed siebie i aż uniósł brwi ze zdziwienia kiedy zdał sobie sprawę, że pamięta koordynaty. Jedną z bardzo charakterystycznych cech snu zawsze uznawał to, że nie można przypomnieć sobie takich szczegółów, ale pamiętał wszystko wyraźnie i chociaż jedna rzecz przepływała w drugą, sen miał więcej składu niż zazwyczaj. Spuścił stopy na ziemię czując niewyjaśnioną potrzebę zbadania tego punktu, miał wrażenie jakby tam właśnie istniała odpowiedź na jego pytania, wszystko to co pomogłoby mu wrócić do domu. Wtedy Epilare zajrzał przez próg, a Tallis podniósł na niego spojrzenie z powoli rosnącym uśmiechem.
    -Chyba znam rozwiązanie.
    Mag uśmiechnął się ciepło. - To wspaniale, któraś z ksiąg okazała się pomocna?
    -Nie, nie. Jest tam wiele interesujących rzeczy... - Wstał. - ale nic co by mi pomogło. Miałem sen... wizję... w sumie nie jestem pewien, ale pamiętam wszystko tak dokładnie. - Przegiął się przez stół sięgając po swój notatnik i zapisał tam koordynaty. - Nawet wiem gdzie to jest. - Zaraz przyciągnął do siebie mapę Eleseyi i wskazał miejsce tam gdzie zaznaczone było we śnie. Ten nabrał niespokojnie powietrza do płuc.
    -Nie powinieneś tam iść.
    -Co? Ale -
    -Musisz przyznać, że to bardzo nietypowe abyś wszystko pamiętał.
    -Nietypowe jest to, że w ogóle tu jestem! - Uniósł się. - Nie mogę po prostu siedzieć tu bezczynnie i czekać, aż wszystko samo się naprawi.
    -Przecież nie jesteś bezczynny.
    -Epilare, ja... - Westchnął. - ja muszę to sprawdzić. Muszę wiedzieć, nawet jeśli istnieje tylko cień szansy, że mi się uda. Poza tym... - Zaczął pakować swoją torbę. - Nie mam nic do stracenia.
    -Ależ oczywiście, że masz. Swoje życie na Solarisa!
    -Apollo będzie mnie pilnował. - Uśmiechnął się przerzucając pasek torby przez ramię i narzucając na siebie pelerynę.
    -I jeszcze biedne zwierzę wciąga w to szaleństwo. - Starzec mruknął kręcąc głową, ale po chwili namysłu odezwał się znowu. - Kiedy dotrzesz do przystani znajdź Wistaha i powołaj się na mnie, stary oszust ma u mnie dług. - Podszedł do mężczyzny i położył mu dłonie na ramiona. - I bądź ostrożny. - Zaraz po tym wyszeptał coś pod nosem i różdżką dotknął czoła Tallisa.

    Ponieważ jazda konno w ogóle nie była w jego zwyczaju do przystani wybrał się pieszo, mając szczęście, że ta nie położona była zbyt daleko, zaledwie pół dnia drogi. Apollo był nietypowo cichy i cały czas szedł obok jego nogi, nie oddalając się nawet na chwilę. Zazwyczaj trudno było nad nim nadążyć, a jego entuzjazm niejednokrotnie wywoływał uśmiech na twarzy Tallisa.
    -Zmęczony jesteś, co? - Podrapał zwierzaka za uchem. - Nie długo powinniśmy być na miejscu. - Odparł ciszej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak Epilare obiecał Wistah stał się znacznie bardziej otwarty do pomocy kiedy usłyszał imię maga. Wyruszyli od razu. Tallis stawał się coraz bardziej niecierpliwy z upływającym czasem, ale kiedy na horyzoncie dostrzegł wyspę poczuł ogarniającą go ekscytację. Usiadł prawie na samym dziobie niewielkiej łodzi wpatrując się jak zaczarowany w krajobraz, był niemalże zbyt piękny aby być prawdziwym.

      -Dziękuję Wistah! - Pomachał do niego z szalupy.
      Wistah mruknął coś do siebie kręcąc głową, ale skinął do mężczyzny i uśmiechnął się. - Chłopcze, czekaj. - Zreflektował się i zszedł na chwilę pod pokład. - Kiedy będziesz chciał wracać, będziesz musiał dać mi jakiś znak. Ase będzie cię obserwować i czekać na twoje wezwanie, później powiedz mu, że chcesz wracać, a on przyniesie wiadomość do mnie.
      Tallis skinął głową w podziękowaniu i kiedy już wyciągał dłoń po orła ten uleciał w górę i skierował się w stronę drzew. Mężczyzna śledził go spojrzeniem, później jego wzrok padł na resztę wyspy. Pociągnął spojrzeniem po piaszczystym wybrzeżu i liną opuścił się w dół. Kiedy podbił do brzegu, statek Wistaha oddalał się już na horyzoncie, ale co przykuło jego większą uwagę to obecność trochę większej, ale bardzo podobnej szalupy. Razem z Apollo wyskoczyli na piasek i popatrzyli się po sobie. Tallis nie wiedział co o tym myśleć. Dlaczego ktoś inny miałby tu przybywać? Mimowolnie dotknął rękojeści miecza, który miał upięty do pasa, poprawił okulary na nosie i nabrał powietrza w płuca za nim ruszył przed siebie w stronę lasu.

      Usuń