22 lip 2018

Narodziny nienawiści

[OSTRZEŻENIE: Tekst zawiera sceny przemocy, krew i wyprute wnętrzności. Proszę czytać na własną odpowiedzialność...]

Dolna Polana, 16 lat wcześniej...

Może na placu przy głównej drodze przecinającej Dolną Polanę nie zebrali się dosłownie wszyscy mieszkańcy, ale znaczna ich część. Przede wszystkim ci najstarsi. I ci, którzy cieszyli się wśród sąsiadów i znajomych największym poważaniem. 
Tylko jaki to miało sens, jeśli żaden z tych kmieci nigdy nie zyska autorytetu w oczach tych, którzy nad nimi panowali?!
Przed szereg wyszedł szaman społeczności Dolnej Polany. Wówczas szamanem był Karramil. Tak, chyba tak miał na imię. Na pewno pochodził z rodziny Dazlan, jedynej we wsi, w której dość regularnie rodziły się osoby obdarzone magicznym talentem, zdolne dostrzec i poznać coś więcej niż inni. Niewielka iskra mocy. Niewystarczająca, żeby teraz ich ochronić. Szaman mógł powtórzyć to samo, co chwilę wcześniej mówili starsi osady. Nie mogli w tym roku oddać takiej samej daniny jak w latach ubiegłych. Siła wyższa, przyczyny całkowicie od nich niezależne. Mimo ciężkiej pracy i modłów, bogowie i duchy tym razem nie pobłogosławili mieszkańców plonami.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Wioskowy szaman, odziany w skóry, obwieszony amuletami z kości i piór, stojący naprzeciwko młodszego od siebie mężczyzny, poborcy z Karagaros, w żółto-pomarańczowych szatach. Potem poborca, nadal z tym samym obojętnym wyrazem twarzy, skinął dłonią na sługi, aby dalej ciągnęli młode ze stad owiec i kóz oraz cielęta w stronę wozów. Strażnicy w skórzanych zbrojach, z włóczniami albo krótkimi mieczami, coraz bardziej niecierpliwie poganiali mężczyzn z wioski, niosących na ramionach worki z ziarnem.
Trzynastoletnia Deiri Lorenuk, stojąca u boku rodziców, zacisnęła usta. Coś musi się wydarzyć. Nie w bliskiej przyszłości, kiedy w oczy zajrzy im głód. Teraz, natychmiast, już za chwilę. Napięcie było wyczuwalne po obu stronach. Tibor, młynarz, zacisnął w pięści swoje wielkie dłonie. Któryś ze strażników z miasta szturchnął tępym końcem włóczni jednego z mężczyzn. Mieszkańcy, których przybycie poborcy zastało w polach, wciąż mieli w rękach kosy i teraz mocniej zacisnęli palce na drzewcach. Stojący za plecami poborcy smukli mężczyźni w czerni, do tej pory wpatrujący się z natężeniem w Karramila, unieśli wzrok na otaczających ich mieszkańców. Jeden z nich właściwie był jeszcze młodzieńcem, chociaż bez trudu przychodziło mu zachowanie poważnego, niewyrażającego żadnych emocji wyrazu twarzy. Tym co łączyło obie postaci w czerni były pomarańczowe, przejrzyste kryształy wystające im z środka czoła jak pojedyncze dwucentymetrowe, ostro zakończone rogi. Kryształy miały sześciokątny przekrój, od każdego wierzchołka promieniście odchodziła jasna linia blizny, jak ramiona wyciętej w skórze gwiazdy. To było chyba znacznie bardziej niepokojące niż bronie, które trzymali w dłoniach, wsparte o ziemię, ponad metrowe stalowe drągi ze zgrubieniami, guzami oraz kolcami i krótkimi ostrzami przy końcu. Kiedy spojrzenie tego starszego padło na sześcioosobową grupkę Lorenuków, stryj Bivran dał krok do przodu, jakby chciał swoim ciałem osłonić pozostałych.
- Lepiej się ukryjcie! - syknęła matka do Deiri. Dziewczynka pokiwała głową. Chwyciła jedną ręką swoją młodszą siostrę,drugą wyciągnęła w stronę kuzyna. Ezma miała siedem lat, Wotan za kilka tygodni miał skończyć dwanaście. Tak jak Deiri się spodziewała, chłopiec nie przyjął jej ręki i mrukął coś pod nosem. Ostatnio zachowywał się tak coraz częściej, ale teraz chyba wyczuł powagę sytuacji, bo z ociąganiem ruszył za nią i Ezmą. Kiedy znaleźli się za rogiem najbliższej chaty, Deiri poczuła się nieco pewniej. Nieznacznie, ale to musiało teraz wystarczyć.
- Do obory – poleciła młodszym – Tarrakrin mówił, że Burzyciele z Karagaros używają magii i mogą wyczuwać żywe istoty. Jeśli ukryjecie się wśród zwierząt, może będziecie bezpieczni.
Może. Nic, co dotyczyło Karagaros, nie było pewne. Deiri pchnęła siostrę i kuzyna przed siebie, podczas gdy za jej plecami rozlegał się donośny głos poborcy oznajmiający, że nie ma dla niego żadnego znaczenia fakt, iż po oddaniu prawie całej żywności część mieszkańców Dolnej Polany czeka śmierć. 
Ezma pospiesznie ruszyła ku ogromnym wrotom obory. Gdyby była nieco starsza – i nie tak bardzo przestraszona – zwróciłaby zapewne uwagę na to, że starsza siostra pozostała z tyłu, zamiast iść za nimi. Dziewczynka zauważyła tylko, że tuż przed wrotami, Wotan zatrzymał się i zamiast wejść do obory, zaczął powoli skradać się wzdłuż ściany. 
- Deiri kazała wejść do środka – zauważyła Ezma z typowym dla dzieci uporem. Wotan przewrócił oczami, z równie typową dla dzieci przesadą.
Ezma wślizgnęła się przez szczelinę. Jedno skrzydło drzwi było uchylone. W pierwszej chwili otoczył ją mrok, przez chwilę stała w miejscu, czekając aż wzrok przyzwyczai się do ciemności, która w końcu nie była całkowita. Potem skierowała się w lewo. W którymś momencie poczuła, że pod stopami zamiast glinianego klepiska ma coraz grubszą warstwę siana. Przykucnęła, dalej poruszała się na czworaka, dopóki nie wyczuła obok czegoś ciepłego. Wyciągnęła się na brzuchu na sianie, przywierając do krowiego boku. Deiri i Tarrakrin musieli wiedzieć, co mówią. Musieli mieć rację.
Deiri wychylała się zza rogu chaty, najdalej jak mogła, nie będąc przy tym widziana. Tak jak czuła, atmosfera zrobiła się nieznośna jak przed burzą. Któryś z tych idących wcześniej z workami zaczął kłócić się z poborcą. Tym razem jaskrawo odziany mężczyzna nie dawał żadnych znaków. Stojący najbliżej strażnik dał krok do przodu i uderzył śmiałego kmiecia w twarz. Tak, to był ten moment. Prędzej czy później musiał paść pierwszy cios. 
- Nie musicie bić naszych ludzi, panie – powiedział Karramil. Widać było, z jakim wysiłkiem usiłuje utrzymać sytuację pod kontrolą. Dwóch rosłych młodzieńców – jeden z nich, znany Deiri z widzenia, pracował w młynie – podeszło do szamana, wyraźnie chcąc go chronić. Zza ich pleców w stronę przybyłych z Karagaros poszybował kamień. Deiri patrzyła, nie bez pewnej satysfakcji, że śmiałkiem, który odważył się to zrobić, nie był tym razem żaden mężczyzna z wioski, ale kobieta. Wdowa Tamira, mieszkająca na samym skraju wioski, między polem a lasem. Ten gest ośmielił kmieci, wkrótce w stronę straży poborcy poszybowały kolejne pociski. Jeden ze strażników nie wytrzymał i nie czekając na rozkaz, ruszył w stronę mieszkańców, dobywając miecza. Poborca cofnął się, stając pomiędzy mężczyznami w czerni, którzy rozsunęli się, robiąc mu miejsce.
A jednak, pomyślała Deiri ponuro, widząc jak kilkadziesiąt metrów przed nią stal krzyżuje się ze stalą. Miecz przeciwko kosie. Nieruchomy w większości tłum nagle się ożywił. Kmiecie chwycili za motyki, siekiery i cepy, pozostali rozglądali się w poszukiwaniu swoich narzędzi. Inni, w sporej części kobiety i młodzież, rzucali kamieniami. Deiri zauważyła między nimi kilkoro dzieci młodszych od niej samej, a także…
- Wotan! - krzyknęła, wybiegając ze swojej niepewnej kryjówki. Nie zauważyła, że wrócił, była pewna, że posłuchał jej i ukrył się w stodole.
Były już pierwsze ofiary, w większości tylko ranne. Strażnicy nie próbowali dobijać leżących, skupiali się na obronie przed resztą atakującego tłumu. Byli uzbrojeni i wyszkoleni, ale tamci mieli przewagę liczebną. Dwóch strażników już udało im się trafić, jeden zginął na miejscu, przebity kosą.
Karramil przymknął oczy. Już się stało, czasu nie można było cofnąć. Teraz pozostało tylko im się bronić. Niemłody już szaman skoncentrował się, sięgając po moc. Odruchowo dotknął jednego z amuletów, pokrytego symbolami opiekuńczych duchów. W myślach polecił ich opiece siebie i mieszkańców osady. Następnie wypowiedział kilka słów, wzbudzając nagły wiatr. Chmura pyłu niosła się spod jego stóp i uderzyła w strażników. Ktoś z krzykiem minął szamana, biegnąc z tyłu. Młoda kobieta z nożem. Warkocz unosił się za nią, kiedy wbiegła w tuman kurzu, szukając zaskoczonych i oślepionych przeciwników.
Poborca wraz z ponurymi mężczyznami w czerni wycofał się na bezpieczny dystans. Młodzieniec z kryształem na czole odwrócił się i spojrzał mu w oczy.
- Pozwolicie, panie? - spytał. Poborca skinął głową, tak, jakby od jego odpowiedzi i tak nic nie zależało. Wydawał się zrezygnowany. I zniecierpliwiony.
Burzyciele ruszyli. Wcześniejsza obojętność natychmiast ich opuściła. Oczy młodszego lśniły od radości, której w końcu nie musiał tłumić. Oboje wpadli w tłum, wywijając swoją bronią. Rozległ się trzask pękających kości, kiedy ciężkie metalowe drągi uderzyły w ciała pierwszych ofiar. W powietrzu na chwilę zawisły kropelki krwi. Strażnicy, którzy chwilę wcześniej bliscy byli wycofania, teraz śmiało ruszyli naprzód. Za tym żywym tornadem, niszczycielską siłą, wyrąbującą im drogę.
Karramil rzucał kolejne zaklęcia. W powietrzu pojawiły się smugi światła, kondensujące się w coś w rodzaju nici. Zbyt słabe, żeby unieruchomić przeciwników, ale może zdoła ich chociaż trochę spowolnić. Dać szansę mieszkańcom. 
Tibor leżał na ziemi w kałuży krwi. Albo raczej błota, jakie utworzyła na ziemi jego krew. Ostrze miecza głęboko rozcięło mu ramię, płytsze rany miał na udach i szyi. Żadna nie była śmiertelna, ale młynarz był przekonany, że i tak przyjdzie mu pożegnać się z życiem tego dnia. Nie był najmłodszy, ale nie był też stary. I nie był sam. Miał żonę i małych jeszcze synków. Jeśli nie dla siebie, powinien przeżyć dla nich. Zaciskając zęby zaczął się czołgać. Ukryć się gdzieś, za jakimkolwiek domem, gdzieś, gdzie na pierwszy rzut oka nie zostanie zauważony. Był coraz bliżej ściany jakiegoś budynku, jednocześnie czuł, jak wokół robi się coraz ciemniej. Utrata krwi. Zanim stracił świadomość, zdążył poczuć, jak ktoś chwyta go za ramiona i zaczyna ciągnąć za róg.
Mieszkańcy Dolnej Polany, podobnie jak w innych podobnych wsiach w okolicy, nie byli wojownikami, ale farmerami i rolnikami. Niektórzy potrafili walczyć na tyle, żeby w grupie ochronić się przed wilkiem albo niedźwiedziem czy też mniejszymi bandami grasującymi po traktach, ale to nie wystarczało, aby stawić czoło żołnierzom albo straży. A na to, co teraz działo się w osadzie chyba nikt nie mógł być przygotowany. Burzyciele Zakonu Cierni byli jak tornado, miażdżące i ścierające w proch wszystko, co znalazło się na ich drodze. Sami wydawali się niezniszczalni. Wielokrotnie dosięgały ich ostrza kos, co nie robiło na nich większego wrażenia. Ich czarne szaty były już w wielu miejscach porozcinane, odsłonięte fragmenty skóry były pokryte plamami i smugami krwi – przeciwników, ale z pewnością także własnej – ale same rany zamykały się właściwie natychmiast. Byli silni i szybcy jak wampiry, czerń ich stroju potęgowała to wrażenie. Tylko w tym przypadku słońce nie paliło tych istot, żywych maszyn do zabijania. 
Karramil rozpaczliwie przyciągał do siebie siły natury, wokół jego sylwetki tańczyły płomienie. Daremny trud, kiedy już strażnicy się wycofali, pozwalając nieludzkim istotom z kryształami na czołach samodzielnie dokończyć dzieła zagłady. Ktoś krzyknął, że może czas się wycofać.
- Nie walczymy przeciwko ludziom! - poparł go inny z mieszkańców, wybiegając z tłumu – To demony!
Zaraz potem upadł, trafiony w kark przez ostrze na końcu ciężkiego stalowego pręta. Kolejny cios powalił samego szamana. Karramil z jękiem osunął się na ziemię. Na ten widok duch walki opuścił kmieci, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Większość żywych zaczęła rozpraszać się i uciekać. Część dopadła najbliższych chat, inni ukryli się za budynkami, reszta biegła przed siebie w przypadkowych kierunkach. Starszy Burzyciel na ten widok zatrzymał się, unosząc brwi jakby w wyrazie zdumienia. Wyciągnął przed siebie rękę, w dłoni zaczęło skupiać się światło, przekształcające się w rosnącą ognistą kulę. Dwa razy próbował cisnąć w uciekających ludzi, w końcu zrezygnował i skierował swoją żądzę zniszczenia na najbliższe chaty. Drewniane, niektóre kryte strzechą, od razu zajęły się ogniem.
Deiri biegła pomiędzy ciałami i jęczącymi w agonii. Część z tych osób znała dobrze, innych tylko ze słyszenia, ale praktycznie każdy był w jakimś sensie jej bliski. Gdzieś tam musiały leżeć także ciała jej rodziców i stryja. I Wotan. Cholerny, uparty młodszy kuzyn. Dziewczynka miała nadzieję, że chłopiec jeszcze żyje. Widziała, że niektórzy, pomimo bardzo poważnych obrażeń, jeszcze się poruszali. W pewnym momencie Deiri poczuła zawroty głowy. Ten zapach krwi, ta czerwień dookoła… Mężczyzna z rozprutym brzuchem, z którego wylewały się wnętrzności, inny, rozcięty wzdłuż od gardła do podbrzusza. Kilka osób z tak zmiażdżonymi twarzami, że nie dało się ich rozpoznać. Człowiek oskalpowany, z twarzą częściowo obdartą ze skóry, nadal jednak żywy, z przerażeniem w szeroko otwartych błękitnych oczach. Kiedy ofiary zbyt wyraźnie dawały znaki życia, prędzej czy później któryś z Burzycieli pojawiał się obok, żeby całkowicie zmasakrować ich ciała.
Deiri w końcu zatrzymała się na środku pobojowiska. Znalazła Wotana. Chłopiec zdawał się nie mieć widocznych poważniejszych ran, jedynie z nosa i kącików ust sączyły się strużki krzepnącej już krwi. Musiał zginąć od obrażeń wewnętrznych, od silnego uderzenia. Deiri chciała podejść bliżej do jego ciała, ale w tym momencie napotkała spojrzenie młodzieńca z kryształem na czole. Jego ciemnobrązowe oczy błyszczały, źrenice były rozszerzone, jakby był czymś odurzony. Szaty wisiały na nim w strzępach, prawy rękaw miał niemal całkiem oderwany. Na widok Deiri wypuścił z prawej ręki broń, lewą wykonał gwałtowny ruch, jakby chciał coś odepchnąć. Deiri poczuła, jak fala uderzeniowa niemal zbija ją z nóg. Nie upadła, ponieważ demoniczny młodzieniec z niesamowitą szybkością znalazł się tuż obok i chwycił ją za włosy.
On chyba nawet nie ma jeszcze dwudziestu lat. To była ostatnia myśl Deiri. Później świadomość zgasła, kiedy Burzyciel szybkim ruchem skręcił jej kark. 
W pewnym oddaleniu strażnicy, ponaglani niecierpliwymi gestami poborcy, ładowali ostatnie worki i zwierzęta na wozy. Zabrali też ciała poległych członków straży. Stracili czterech ludzi, dwóch było rannych wystarczająco poważnie, aby nie byli w stanie wrócić do Karagaros o własnych siłach.
- To nie powinno tak się skończyć – powtarzał poborca z rozpaczą – Mieliśmy tylko odebrać to, co się należało, nie wymordować i spalić pół wioski. Niech któryś im powie, żeby przestali.
Sam najwyraźniej nie miał ochoty w tym momencie zbliżać się do dwóch rozszalałych czarnych żywiołów. Najbliżej stojący strażnik również się zawahał. Na szczęście starsza istota w czerni sama ruszyła powoli, z godnością w ich stronę. 
- To nie było konieczne – powiedział poborca po raz kolejny.
- No cóż – odparł młodszy Burzyciel – Narzekali, że nie wystarczy im żywności. To teraz, kiedy zostało ich mniej do wyżywienia, powinni być zadowoleni. 
Poborca pokręcił głową i wyciągnął z kieszeni zwój. Powoli zaczął rozwijać listę, na której wymieniono okoliczne wsie, podlegające władzy Karagaros. W ciągu kilku dni powinien pojawić się w Kamionce, następnie w Starych Mokradłach.
- Miejmy nadzieję, że nie będzie już żadnych problemów – mruknął pod nosem.
Wozy powoli ruszyły, pozostawiając częściowo zniszczoną wieś za sobą. Strażnicy, teraz w niepełnym składzie, zajęli swoje pozycje wokół ładunku. Burzyciele szli z tyłu, utrzymując dystans. Doświadczenie pokazało, że lepiej było, żeby nie zbliżali się do koni. Zwierzęta zwykle reagowały dość gwałtownie na ich bliską obecność. 
Wbrew temu, co mówił mężczyzna w jaskrawym pomarańczowym odzieniu, nie zabito połowy mieszkańców wioski. W ciągu tego popołudnia zginęło nieco mniej niż jedna czwarta populacji Dolnej Polany, kilkanaście osób skonało od ran do końca następnego dnia. Część ofiar przeżyła bardziej lub mniej okaleczona na resztę życia. Pośród tych, którzy się ukryli, nikt nie został ranny, szczęśliwie też nikt poważnie nie ucierpiał wskutek podpaleń budynków.
Siedmioletnia Ezma Lorenuk opuściła swoją względnie bezpieczną kryjówkę, mniej więcej w czasie, kiedy poborca dawał rozkaz powrotu do miasta. Zdążyła zobaczyć zabójców, sprawców tej barbarzyńskiej rzezi. Tego dnia pierwszy raz poczuła prawdziwą nienawiść. Złość, która nagle ją wypełniła, wyparła na chwilę strach. Dziewczynka zaczęła wyrzucać z siebie wszystkie najgorsze obelgi, jakie do tej pory udało jej się podsłuchać. W ten sposób przeklinała plagę, która na nich spadła. Zagładę z kryształem na czole.




[No i zaczynam dawać ujście swojemu natchnieniu. Mam nadzieję, że nikogo nie zniechęcę moimi wizjami.]

1 komentarz

  1. Cieszę się, że masz chęci do pisania opowiadań, bo to jest świetne. Bardzo realistycznie i dynamicznie napisane, mam wrażenie jakbym czytał fragment książki. Pomysły oryginalne i ciekawe, fabuła wciąga i już nie mogę się doczekać kontynuacji ;)

    OdpowiedzUsuń