31 lip 2018

Zasadzka


- Ezma, co z tobą?
Ezma zamrugała gwałtownie. Uniosła głowę, ale musiała natychmiast spuścić wzrok. Od słońca widziała ciemne plamy.
- To tylko słońce – powiedziała – Trochę już tu siedzimy w tym upale.
Zasadniczo to też było prawdą. Mimo wszystko po pewnym czasie korony drzew, wśród których się ukryli, nie dawały zadowalającej ochrony przed chłodem. Ezma widziała przed sobą, nieco poniżej, plecy Diny i tył jej głowy. Tamta miała włosy zebrane na czubku i związane. Nie kręciły się one tak jak u Ezmy, były za to bardzo gęste i puszyste. Ezma była zdania, że przydomek Diny wziął się właśnie od tej imponującej rudej grzywy, a nie jak sama posiadaczka przydomku lubiła tłumaczyć, od lisiego sprytu i zręczności.
Od kilku godzin siedzieli wśród konarów drzew nad jedną z mniej uczęszczanych leśnych ścieżek, Ezma i Dina na drzewie po jednej stronie, Kanuk i Mavik po przeciwnej. O złodziejskiej kryjówce, jaka znajdowała się na końcu tej drogi, wiedzieli od kilku dni, do tej pory jednak była ona pusta. Tego dnia najpewniej miało się to zmienić. Mały gang, który od niedawna działał w okolicach, napadł kilku mieszkańców Brzeziny, kiedy ci wracali z Attor z zyskiem ze sprzedaży swoich produktów. Nie były to duże sumy, ale dla drobnych złodziejaszków z tych rejonów liczył się każdy grosz. I z pewnością utracony zarobek miał wartość w oczach prawowitych właścicieli, którzy wcześniej ciężko na niego zapracowali.
To nie było tak, że któryś z okradzionych poprosił grupę Lisicy o pomoc. To nigdy tak nie wyglądało. Wieści w miejscowościach pomiędzy Attor a Karagaros rozprzestrzeniały się szybko, a ludzie Lisicy pochodzili z różnych wsi, w wielu mieli rodziny, znajomych i kontakty. Tym razem też zdarzyło się tak, że ktoś z bandy akurat znajdował się w okolicy.
- Na pewno przyjdą akurat tutaj? - spytał Mavik, od niechcenia drapiąc czubkiem noża po korze gałęzi, na której siedział. Był to chudy, jakby nieco nieproporcjonalnie wyrośnięty młodzieniec o bladej cerze i czarnych włosach, poskręcanych jak owcze runo i podobnie matowych. Kilka lat wcześniej Mavik stracił lewe oko, od tej pory zasłaniał pusty oczodół materiałową opaską.
- Tak, prawie na pewno – odrzekła Dina – To amatorzy. A z ich kryjówek ta jest najbliżej Brzeziny.
- I przestań tępić ostrze – dodał Kanuk z rozdrażnieniem. Gdyby ktoś go spytał, nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego tak go to irytowało. Odetchnął z ulgą, kiedy Mavik w końcu przestał.
Ezma patrzyła w dal, wzdłuż ścieżki, próbując dostrzec coś pomiędzy gałęziami i liśćmi. Ciepły, złoty blask słońca padał na delikatnie poruszające się drzewa, gra cieni powodowała, że kątem oka stale dostrzegało się jakiś ruch. Dziewczyna podejrzewała, że to samo zjawisko czyni ich niewidocznymi z dołu, przynajmniej dopóki ktoś nie zacząłby uważnie przyglądać się drzewom. Jak zwykle na taką okazję przywdziali zielenie i brązy, pozwalające im lepiej wtopić się w otoczenie.
Pomiędzy drzewami coś się poruszyło. Tym razem to chyba nie był jedynie płynny ruch gałęzi. Mavik musiał dostrzec to w tej samej chwili, bo znieruchomiał, ściskając nóż w dłoni. Kanuk sięgnął po łuk. Raczej nie zamierzał strzelać. To było tylko na wszelki wypadek.
Zza zakrętu wyłonił się mężczyzna w burym, lekko obszarpanym stroju. Nie najmłodszą już twarz pokrywał kilkudniowy zarost, tłuste włosy przylegały do głowy. Mężczyzna szedł powoli, rozglądał się i jakby namyślał. Nie skradał się, ale stąpał wyraźnie ostrożnie.
Dina rzuciła Kanukowi porozumiewawcze spojrzenie. Nikt z nich nie musiał nic mówić, wszyscy od razu zrozumieli. Ten na dole był czymś w rodzaju zwiadowcy, wysłany przodem przez pozostałych.
Zamarli w bezruchu, pozwalając mu przejść i ich ominąć. Tak jak się spodziewali, człowiek na ścieżce przeszedł jeszcze kawałek, rozejrzał się i powoli zaczął zawracać. Ukryci wśród gałęzi wstrzymali oddech, kiedy znów przechodził pod nimi. Po raz kolejny pojawił się już w towarzystwie dwóch innych podobnych sobie typów. Wszyscy wyglądali na włóczęgów, ale nie na niebezpiecznych zbójców.
Dina odczekała, aż znajdą się tuż za drzewami, po czym wykonała gwałtowny gest dłonią w dół.
- Teraz! - syknęła, skacząc na ziemię. W jej ślady poszli Ezma i Mavik. Kanuk został na swoim miejscu, sięgnął tylko po strzałę i zaczął powoli napinać łuk. Pozostała trójka wylądowała w przysiadzie, wzbijając pył.
Ich ofiary odwróciły się zaskoczone. Grupa Diny miała przewagę tych kilku sekund, kiedy mogli sięgnąć po broń – sztylety, a w przypadku Diny krótki miecz o wąskim ostrzu. Zaraz potem ich przeciwnicy wyciągnęli noże. Jeden z opryszków nerwowo spróbował zaatakować. Wybrał Mavika, zapewne ze względu na jego kalectwo uznając go za najsłabszego przeciwnika. Tamten odpowiedział tak szybko, że nieszczęsny rabuś z trudem wycofał się poza zasięg ostrza. Dwaj pozostali w tym czasie zaczęli otaczać Dinę od tyłu. Dina obróciła się natychmiast, rude włosy zatańczyły wokół jej głowy. Błysnął miecz, czubek dosięgnął ramienia jednego z przeciwników, który krzyknął z zaskoczenia i z bólu. Ręka drugiego wyskoczyła do przodu, aby ugodzić Dinę, ale Ezma zareagowała niemal automatycznie. Bardziej próbowała odepchnąć jego rękę niż zaatakować, ostatecznie rozcięła mu sztyletem grzbiet dłoni. Opryszek wypuścił nóż na ziemię.
Na nadal ukrytego w koronie drzewa Kanuka nikt nie zwracał uwagi. Chłopak celował z łuku, nie strzelał jednak bez wyraźnego sygnału. Sytuacja na dole nie była zła, na razie nie musiał interweniować.
- Poddajecie się? - spytała Dina, trzymając przed sobą miecz, częściowo opuszczony, ale gotowy, by w razie potrzeby wycelować w tego, który spróbuje się do niej zbliżyć – Na razie mamy dwa do zera. Nie znajduję jakiejś szczególnej przyjemności w upuszczaniu wam krwi.
Ezma w duchu odetchnęła z ulgą. Jeśli istniało rozwiązanie pozwalające uniknąć ofiar, zawsze należało spróbować. Nie dotyczyło to tylko tych z Karagaros – w takich przypadkach było jasne, że gdyby role się odwróciły, tamci nie okazaliby miłosierdzia.
Mężczyzna, wyglądający na najmniej zaniedbanego i najbardziej inteligentnego z trójki rabusiów, opuścił rękę z nożem i spojrzał na Dinę nieufnie.
- Czego właściwie chcecie? - spytał – Napadliście nas i…
- Poprawka – przerwała mu szybko Ezma – To WY napadliście szewca z Brzeziny i trzy inne osoby kilka godziny temu.
- Może i tak – mruknął ten trafiony w ramię – A teraz wasza banda chce zabrać nasz nędzny łup? Weszliśmy na wasz teren czy jak?
Mężczyzna przyciskał rękę do rany, między palcami powoli płynęła krew. Nie było jej dużo, Dina broniąc się zaledwie go zahaczyła.
Dina teatralnie westchnęła.
- Naprawdę mało rozumiecie – stwierdziła z rozczarowaniem – I próbujecie szczęścia na drodze występku? Nie radzę.
Rabusie spojrzeli po sobie. Zdecydowanie byli amatorami. Ich zdolności kończyły się na odebraniu kilku monet zaskoczonym, nieuzbrojonym ofiarom. Kiedy to oni zostali zaskoczeni, sami stali się całkowicie bezbronni.
- Chcecie tych pieniędzy? - spytał ten najbardziej bystry, wyciągając z kieszeni kilka małych, wytartych woreczków – Jak je dostaniecie, pozwolicie nam odejść?
Dina skinęła głową i nieznacznie uniosła miecz. Mavik podszedł bliżej, wówczas złodziej wyciągnął w jego stronę ręce z sakiewkami. Ezma obserwowała dwóch pozostałych. Chwilowo nie mieli oni noży w rękach, jeden umieścił swój przy pasku a drugi… Dziewczyna spojrzała na ziemię, gdzie zraniony przez nią opryszek upuścił swoją broń. Wyszczerbiony nóż nadal leżał na środku ścieżki. Ezma dała krok do przodu i stopą przyciągnęła nóż bliżej.
- Myślicie, że jesteście od nas lepsi? - spytał ponuro dotychczasowy posiadacz noża i splunął pod nogi.
- Owszem – odparła Dina – Zamierzamy zwrócić te monety ludziom, którzy na nie uczciwie zapracowali.
Ich przeciwnicy znów spojrzeli po sobie. Taka możliwość najwyraźniej wykraczała poza ich ograniczone możliwości rozumienia.
- Dlaczego? - w głosie tego najbardziej inteligentnego brzmiała nieufność jeszcze większa niż na początku – To wasi krewni, przyjaciele?
Dina wyprostowała się. Teraz, kiedy Mavik cofnął się i znów stał obok, mogła całkiem opuścić miecz. Broń nie była ciężka, dziewczyna z rozmysłem zdecydowała się na to wąskie, niezbyt długie ostrze, teraz chciała jedynie dać wyraz swojej dobrej woli i szczerości intencji.
- Ja to my – powiedziała – Jeśli uczynicie coś przeciwko któremuś z naszych braci, będziecie mieć do czynienia z nami wszystkimi
Ezma wyczuła w jej głosie jakiś rodzaj mimowolnej dumy, z której być może jej przyjaciółka nawet nie zdawała sobie sprawy.
- I z dobrego serca wam radzę – ciągnęła Dina – Lepiej nie idźcie tą drogą. Kompletnie się do tego nie nadajecie. Właściwie macie szczęście, że trafiliście na nas. Inaczej mogłoby to się skończyć dla was dużo gorzej.
Niedoszli bandyci zaczęli się wycofywać, mamrocząc coś pod nosem. Kierowali się w stronę, z której tu przyszli. Dina i jej ludzie odsunęli się, ustępując im drogi. Przyglądający się temu z góry Kanuk odetchnął z ulgą, odłożył łuk i schował strzałę. Obejmując konar, na którym siedział, zsunął się w dół. Przez chwilę wisiał na rękach, w końcu wylądował na ugiętych nogach obok pozostałych.
- To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem – Nikt nie zginął, każdy pójdzie swoją drogą.
Dina wydała z siebie stłumione parsknięcie.
- Myślisz, że długo pożyją? - spytała – Założę się, że jeszcze kilka razy spróbują swoich sił. Szczególnego przypływu pewności siebie im w najbliższym czasie nie wróżę. Albo któraś z ofiar stawi w końcu zdecydowany opór, albo zwyczajnie czeka ich szubienica.
- Dobra, jedziemy do Brzeziny? - spytał niecierpliwie Mavik – Nie ma sensu stać tu na słońcu, a Kedhin i pozostali chętnie odzyskaliby swoje pieniądze.
- A macie coś przeciwko, żebyśmy pojechali do Dolnej Polany? - Ezma gestem wskazała siebie i Kanuka. Kiedy usłyszała własny głos, zdała sobie sprawę, że użyła nazwy miejscowości. Już od jakiegoś czasu ona sama i Kanuk mówili w ten sposób. Nie nazywali Dolnej Polany swoim domem, co w końcu byłoby uzasadnione. Inni z bandy Grigana – a może już właściwie bandy Lisicy – bardziej identyfikowali się z osadami, z których pochodzili. Oczywiście nie dotyczyło to wszystkich. Istniała dość silna zależność między poczuciem więzi a wydarzeniami z przeszłości poszczególnych osób.
Dina zgodziła się. Cała czwórka ruszyła tą samą drogą, którą chwilę wcześniej odeszli pechowi złodzieje. Po przejściu około pół mili, weszli pomiędzy drzewa, odbijając na północ od ścieżki. Kluczyli między zaroślami i dołami, zbliżając się do miejsca, gdzie czekały na nich dwa konie, pozostawione tam kilka godzin wcześniej. Kiedy byli już blisko, z ulgą stwierdzili, że rosnące tutaj wysokie drzewa nadal rzucały cień na polanę, osłaniając zwierzęta przed promieniami słońca.
Kanuk podszedł bliżej i jeden z kasztanowych koni wstał. Młodzieniec wyciągnął rękę w stronę przytroczonych do siodła worków i zaczął poszukiwać manierki z wodą. Znalazł ją w końcu, odkręcił i zawahał się, po czym podał Ezmie, która podziękowała mu skinieniem głowy. Ezma przytknęła naczynie do ust i zaczęła chciwie pić. Czasami zdawałoby się bezczynne oczekiwanie również potrafiło zmęczyć. Oddała manierkę Kanukowi, ten przekazał ją Dinie.
Poprowadzili konie do najbliższej względnie równej i ubitej ścieżki. Wcześniej jazda byłaby jeśli nie niebezpieczna, to przynajmniej szalenie niewygodna i utrudniona. Dina i Mavik dosiedli Drosa, Ezma i Kanuk Chastira. Przez jakiś czas jechali razem, rozdzielili się po osiągnięciu głównego traktu. Wówczas Dina i Mavik ruszyli na północny wschód, Ezma i Kanuk skierowali się na zachód. Kanuk zmusił konia do szybszego biegu. Spod kopyt wzbił się pył z drogi. Ezma odruchowo przywarła mocniej do pleców przyjaciela. Ściany drzew z obu stron drogi pomknęły w tył. Nad ich głowami śpiewały i ćwierkały ptaki. Znajome okolice, dobrze poznane przez nich przez lata. Miejsca nie całkowicie bezpieczne – bo czy takie w ogóle istniały, czy to w Xaresyi, czy w innych częściach świata? - ale przynajmniej na swój sposób oswojone. Miejsca, gdzie wioskowi szamani o odpowiednich porach chodzili, aby zbierać zioła albo zanosić modły do lokalnych bóstw i duchów, gdzie myśliwi tropili zwierza. Gdzie dary natury były dostępne niemal na wyciągnięcie ręki dla każdego, kto wiedział, jak czerpać z tego bogactwa.
Ezma przez chwilę próbowała dostrzec coś pomiędzy drzewami, w końcu zrezygnowała i skierowała wzrok przed siebie, na porośniętą krótko przystrzyżonymi blond włosami głowę Kanuka. Kiedyś, dawno temu, w zupełnie innym życiu, wierzyła, że w lasach żyją dobre wróżki, które, schwytane, spełniają życzenia. Czasem z Deiri wyruszały na wieczorne wyprawy, podczas których każdy odbłysk światła w rosie i dostrzeżony kątem oka ruch gałązki stawały się znakiem bliskiej obecności cudownych istotek. Samych wróżek żadna z nich nigdy nie znalazła. Widywały różne leśne stworzenia, węże i jaszczurki, czasem wspaniale ubarwione owady, czasem gnomy albo chochliki. Innym razem natrafiały na coś, co mogło okazać się niebezpieczne, jak ten czarny stwór w pancerzu z ostrych łusek, z długimi szponami, poruszający się z niesamowitą szybkością i wyraźnie drapieżny. Jednak niewinny dziecięcy świat zginął gwałtowną śmiercią z powodu zupełnie odmiennego niebezpieczeństwa.
Odbili nieco na północ od traktu. Ta droga była już mniej równa i ubita, nie miała też tak wyraźnie wytyczonych granic. Jej krawędzie rozmywały się, zdobywane na nowo przez gęste kępy traw i niskie krzewy. Kilka razy minęli pnie drzew, ściętych w ten sposób, że pozostawiono ponad metrowej wysokości fragmenty. W tej zachowanej części wyrzeźbiono podobizny zwierząt i częściowo ludzkich twarzy. Pod dwoma z nich leżały gliniane miski i dzbany z niewielką ilością pokarmów, pozostawionych przez okoliczną ludność jako ofiary mające zapewnić im przychylność leśnych duchów.
Między drzewami zamajaczyły pierwsze domy. Zbudowane z drewna, kryte strzechą albo małymi drewnianymi klepkami, częściowo zachodzącymi na siebie jak łuski. W miarę jak się zbliżali, widzieli kolejne budynki, chaty, większe domostwa, spiżarnie i małe warsztaty, zapewniające mieszkańcom produkty i narzędzia konieczne do codziennego życia i pracy. W Dolnej Polanie, tak jak w praktycznie każdej podobnej osadzie w Xaresyi, kmiecie starali się uzyskiwać jak najwięcej dzięki pracy własnych rąk, zyskując w ten sposób dużą niezależność od innych miejscowości.
Obecnie nie dało się zobaczyć śladów tragedii sprzed kilkunastu lat. Spalone domy odnowiono albo wyburzono, w wolnych przestrzeniach pojawiło się kilka nowych budynków. Tylko populacja nie była już taka jak wcześniej, a znajdujący się w pewnym oddaleniu cmentarz znacząco się powiększył.
Wjechali pomiędzy domy, zwracając na siebie uwagę przebywających na zewnątrz ludzi. Miejscowi nie poruszali się konno, poza rzadkimi sytuacjami, kiedy farmerzy dosiadali swoich zwierząt pociągowych. Kiedy w którejś osadzie pojawiał się człowiek na koniu, prawie zawsze był to przybysz z jednego z pobliskich miast, błędny rycerz albo inny niespokojny wędrowiec. Konno czasem poruszali się także ludzie Lisicy.
Kanuk przez chwilę sprawiał wrażenie, że zamierza zeskoczyć z grzbietu Chastira jeszcze zanim koń się zatrzyma. Najprawdopodobniej zrobiłby to, gdyby jechał sam, teraz przeszkoda w postaci obejmującej go Ezmy skutecznie go powstrzymała. Oboje ostrożnie zsunęli się na ziemię. Kilkoro mieszkańców skinęło im głowami, ktoś wymamrotał jakieś słowa powitania.
W przeważającej większości Xaresyanie zamieszkujący wsie nosili proste lniane stroje, białe, beżowe albo w barwach ze spektrum pomiędzy beżem a brązem. Barwy te były raczej wyblakłe, jasne od słońca i wielokrotnego prania. Kobiety, zwłaszcza te młodsze, ozdabiały swoje ubrania kolorowym haftem, głównie wyszywając motywy roślinne, nosiły też na szyi i nadgarstkach sznury farbowanych drewnianych i szklanych koralików albo jaskrawe wstążki we włosach. Te ostatnie kupowano w miastach albo od wędrownych handlarzy, niektóre dziewczęta miały też szczęście otrzymywać takie ozdoby od pojawiających się w okolicy śpiewaków i akrobatów.
Ezma i Kanuk znaleźli się wśród swoich. Gdyby parę rzeczy w ich życiu potoczyłoby się inaczej, może teraz byliby na co dzień ich sąsiadami. Jednak stało się tak, że pojawiali się tu od czasu do czasu, niekiedy zostawali na noc w dawnym domu rodziców Ezmy. Jakaś słaba więź nadal łączyła ich z tym miejscem i Ezma wielokrotnie zastanawiała się, czy ta cienka nić będzie towarzyszyć jej do końca życia, czy w końcu ulegnie upływowi czasu.
Kilka bliższych im osób wyszło im na spotkanie. Pierwsza dziarskim krokiem szła Stina Gretnar, zdecydowana i pewna siebie kobieta o prostych blond włosach i stale zaróżowionej cerze, jakby cały czas się rumieniła. W rzeczywistości nie byłaby chyba możliwa jakakolwiek sytuacja, która mogłaby wywołać u Stiny rumieniec. Kanuk ledwie zdążył wymamrotać jakieś powitanie, kiedy ona zalała go swoim słowotokiem.
- Nie spodziewaliśmy się, wcale się nie spodziewaliśmy – mówiła, kładąc chłopakowi dłoń na ramieniu – Byłam u was kilka dni temu, trochę ogarnęłam dom. Możesz zresztą sam zobaczyć.
Kanuk zachował kamienną twarz. Nie lubił jej wylewności i tego poufałego traktowania, wiedział jednak, że Stina miała już taki sposób bycia i wszelki opór przeciw temu byłby całkowicie bezcelowy.
- Bardzo chętnie – odrzekł uprzejmie – Tylko może za jakiś czas, dobrze? Jesteśmy zmęczeni…
- I głodni? - podchwyciła Stina – Ja wiem, że w domu nie macie nic do jedzenia. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybyście przyszli spożyć obiad z nami.
- Bardzo dziękujemy – powiedziała Ezma, lekko skłaniając głowę. Kanuk tylko głęboko odetchnął. Teraz naprawdę odczuwał znużenie, z każdą chwilą coraz bardziej. Stina znów trzymała dłoń na jego ramieniu, próbowała go gdzieś pociągnąć, skłonić, żeby szedł za nią.
Ezma wypatrzyła wśród bardziej lub mniej znajomych twarzy postać nieco wyróżniającą się strojem. Tarrakrin Dazlan, szaman Dolnej Polany, na prosty strój narzucił ciemny płaszcz z cienkiego materiału, na dole porozcinany na pasy, na których zawiązano różne ilości supłów. Po obu stronach szyi zwisały mu ogony srebrnych lisów, na rzemykach zwisały kawałki kości zwierząt i niewielkie owalne drewniane amulety, poryte w runy i symbole pociągnięte czerwonym barwnikiem. Przy pasie miał kilka sakiewek i sztylet z kościaną rękojeścią.
- Ezma Kociooka – powiedział Tarrakrin, a jego twarz, noszącą jeszcze ślady nie całkiem zmytych rytualnych znaków, rozjaśnił uśmiech – Zawsze miło cię tu widzieć.
- Niech duchy ci sprzyjają – odpowiedziała Ezma na powitanie. Również musiała się uśmiechnąć, słysząc przydomek, który otrzymała jeszcze jako dziewczynka, chociaż teraz nie pamiętała już, czy było to już po masakrze, która odebrała jej całą rodzinę, czy jeszcze w szczęśliwych czasach niewinności. Pewne było to, że w przeciwieństwie do większości tych ludzi Lisicy, którzy używali przezwisk, dziewczyna nosiła go na długo zanim przyłączyła się do bandy. Określenie to wzięło się od koloru tęczówek Ezmy, specyficznego odcienia zieleni z nieznaczną domieszką brązu, przywodzącego na myśl oczy dzikiego zwierzęcia. Dzikiego kota, sprecyzował któryś z myśliwych z osady. Kto to był – to już dawno przepadło w mrokach niepamięci. Tylko przydomek przetrwał, możliwe, że jedyna trwała i pewna rzecz w życiu Ezmy. Część więzi łączącej ją z jej przeszłością.
Ezma podeszła bliżej do szamana. Ilekroć go widywała, czuła pewnego rodzaju dumę. Pamiętała go jeszcze z czasów poprzedzających tamten krwawy dzień i tych, które nastąpiły wkrótce po nim. Wówczas Tarrakrin miał szesnaście lat i spośród pozostałych przy życiu Dazlanów miał najsilniejszy talent magiczny oraz – co miało jeszcze większe znaczenie – był bardzo wrażliwy na subtelne energie natury i obecność duchów. Lokalne pomniejsze bóstwa zdawały się mu sprzyjać, w dość krótkim czasie zdobył też przychylność mieszkańców Dolnej Polany. Dziadek Karramil wprawdzie od kilku lat starał się go uczyć, przeczuwając w najstarszym wnuku swojego następcę, ale nie przygotował chłopaka na swoją gwałtowną śmierć, wierzył raczej, że mają jeszcze co najmniej kilka lat. Młody szaman musiał nagle wziąć na siebie odpowiedzialność za wioskę w najtrudniejszym momencie, zmierzyć się z rozpaczą i nadzieją mieszkańców, którzy w roku nieurodzaju stracili część dobytku i niejednokrotnie swoich bliskich. Patrząc na to z dystansu po kilku latach, Ezma domyśliła się, że Tarrakrin musiał się wtedy bać – chociaż o ile pamiętała, nie okazał strachu. Szaman musiał być wsparciem dla swoich ludzi. Dlatego teraz, patrząc już na dorosłego długowłosego mężczyznę stojącego przed nią, Ezma czuła szacunek i podziw.
- Niespokojna dusza znów musiała dziś biegać z wiatrem po lasach? - zażartował Tarrakrin.
Spokój, pomyślała Ezma. Ten jego niesamowity spokój. Czy brał się właśnie z tego, że szaman mógł spoglądać poza rzeczywistość, poza to co doczesne? Czy to obcowanie z duchami i świadomość odwiecznych sił i praw uczyniły go podobnym do głazu pośrodku strumienia, niewrażliwym na kaprysy i przypadkowe zawirowania, ostoją bezpieczeństwa, roztaczającą wokół siebie kojącą aurę pewności i stabilności?
- Może i tak – odpowiedziała Ezma – A może chciałam być pożyteczna… na swój sposób.
Przeszli ścieżką pomiędzy domami, wiodącą ku granicy z lasem. Kiedyś podobno miejsce, w którym zaczęła rozwijać się osada, rzeczywiście było polaną. Później las wokół stopniowo karczowano, wydzierając naturze przestrzeń na kolejne budynki, pola uprawne i pastwiska, w miarę jak ludności przybywało. W jednym miejscu w pewnym momencie postanowiono zostawić zagajnik a na jego skraju wyrzeźbiono ścięty na wysokości dwóch metrów pień, na górze umieszczając czaszkę jelenia z imponującym porożem jako symbol Deaera. W kolejnych latach rzeźbami i runami pokryto mniejsze pnie wokół, ku czci pomniejszych lokalnych bóstw i duchów. W tym miejscu szamani i mieszkańcy składali ofiary przebłagalne i dziękczynne, tu zanoszono modły o deszcz i dobre zbiory, tu rozpoczynały się obchody świąt. W tym miejscu kultu Tarrakrin i Ezma zatrzymali się teraz. Ezma w drodze mimowolnie, praktycznie nieświadomie zerwała polny kwiat, który teraz postanowiła położyć pod najwyższym, centralnym pniem. Miała wrażenie, że tak właśnie powinna uczynić. Przykucnęła obok kręgu z topornie rzeźbionych kamieni i znajdującej się wewnątrz płaskiej glinianej misy z resztkami ofiar z pokarmów i odłamkami kryształu górskiego, obok zeschniętych już teraz wieńców i ostrożnie złożyła kwiat na ziemi. Nie wstając, spojrzała w górę, na rozgałęzione poroże.
- Chcesz prosić Deaera, aby nadal ci sprzyjał? - spytał Tarrakrin. Ezma wzruszyła ramionami.
- Zapewne będzie mi sprzyjał, jeśli taka będzie jego wola.
Dziewczyna często myślała, że coś w tym jest. Zarówno jej samej jak i reszcie zbójeckiej bandy dobrze się powodziło. Trudno było ocenić, czy to tylko łut szczęścia, który trwał już dłuższy czas, czy rzeczywiście z jakiegoś powodu zasłużyli sobie na łaskę ponadnaturalnych sił.
Nigdy nie dasz mi oczywistego znaku, prawda? pomyślała, patrząc na czaszkę wspaniałego zwierzęcia, na tle nieba widoczną z tej perspektywy jako ciemny kontur.
Po kilku minutach wstała. Podobnie jak Kanukowi, zmęczenie i głód także dawały jej się we znaki, dziewczyna po prostu już przez jakiś czas je ignorowała.
- Idziemy? - spytała. Tarrakrin potrząsnął głową. On zamierzał zostać tu jeszcze jakiś czas i modlić się w ciszy. Ezma zostawiła go więc i wróciła pomiędzy budynki osady. Wśród ludzi wokół nie dostrzegła nigdzie Kanuka. Przyjaciel musiał być już w domu Gretnarów. Czas do niego dołączyć. Potem, po posiłku, pójdą zapewne do dawnego domu rodziców i stryja Ezmy, budynku, który tamtego strasznego dnia nie został podpalony. Dom był dość duży, nawet od czasu jak Ezma zaproponowała Kanukowi, żeby pomieszkiwali w nim wspólnie, wciąż sprawiał wrażenie pustego. Chyba nie chodziło nawet o to, że nie był zamieszkany na stałe, to było coś bardziej nieuchwytnego, odczuwalnego nawet bardziej, kiedy oboje przebywali w nim nieco dłużej. Pusta skorupa. Grobowiec.
Ezma nigdy nie myślała o tym w ten sposób, że duchy jej zabitych krewnych krążą obok, przeciwnie, odczuwała pustkę, brak czegoś, co zostało wyrwane z przestrzeni. Zastanawiała się czasem, czy Kanuk też to czuje. Nigdy nie pytała o to wprost, chociaż żadne z nich nigdy nie postanowiło, że o tym nie będą rozmawiać. Kanuk był jedynakiem, tamtego krwawego dnia stracił rodziców i podobnie jak Ezma pozostał sam. Ostatni z Mardsenów.
Może to zbliżyło ich do siebie, ta sama przeszłość rzucająca na nich cień, nieusuwalne piętno, które uczyli się ignorować. Ten sam ciężar poczucia winy. Dwoje ocalałych, dwie sieroty, które przetrwały rzeź. Czasem takie coś mogło połączyć silniej niż więzy krwi.



[Na razie bez krwi i flaków :) Postanowiłam w początkowych częściach przedstawić Ezmę przed przemianą, żeby wyjaśnić, jaki był jej punkt wyjścia, jakie wydarzenia doprowadziły ją do podjęcia tej trudnej decyzji. A oprócz tego jakoś chciałam wykorzystać i rozwinąć wizję wsi w Xaresyi, życia tych ludzi, wkręciły mnie te ludowe klimaty - samozwańcza wyznawczyni Matki Natury się kłania :)]

1 komentarz

  1. Naprawdę super opowiadanie :) przyjemnie się czyta, wszystko wydaję się takie realistyczne, ogółem bardzo dobra kontynuacja. A i cieszę się, że właśnie przedstawiłaś życie w Xaresyi z perspektywy mieszkańców wsi. Ja też bardzo lubię te klimaty i miło się o tym czytało. Czekam na więcej :P

    OdpowiedzUsuń