9 sie 2018

Drapieżniki i ofiary (1)

Ezma pędziła przez las. Łapczywie chwytała powietrze, chociaż i tak miała wrażenie, że za chwilę upadnie. Jeszcze trochę i chyba płuca pękną. Dopadła drzewa o szerokim pniu, pochyliła się i oparła o nie dłonie. Poczuła, jak nogi uginają się pod nią. Zanim zdążyła pomyśleć o stawieniu temu oporu, już klęczała na wilgotnej ziemi. Odwróciła się i przywarła plecami do pnia. Oddychać. Głęboko oddychać, póki ból nie ustąpi.
Kiedy trochę rozjaśniło jej się w głowie, pomyślała, że może powinna spróbować oddychać nieco ciszej. Później doszła do wniosku, że jeśli ktoś znajdzie się na tyle blisko, żeby móc ją usłyszeć, i tak będzie już po niej.
Ciało stopniowo przestawało płonąć z wysiłku. Ezma rozejrzała się ostrożnie i zaczęła nasłuchiwać. W lesie nigdy nie mogła panować absolutna cisza, ale odgłosy pogoni albo krzyku dało się oddzielić od przypadkowego skrzypienia i trzasków gałęzi łamanych przez wiatr albo przechodzące zwierzę. Po dłuższej chwili rzeczywiście pojedynczy krótki krzyk dał się usłyszeć z oddali.
Właściwie w tym momencie trudno było ocenić, kto kogo gonił, a kto uciekał. To już dawno przestało być jasne. Walka z chaotycznego starcia dwóch około trzydziestoosobowych grup szybko przeszła w serię pojedynków a ostatecznie stała się pościgiem we wszystkich kierunkach jednocześnie. Pewne było tylko to, że tym razem nie było szans, żeby nakłonić kogoś do kapitulacji. Gra toczyła się na śmierć i życie. Banda Bruggena nie okazywała litości i właśnie tego należało oczekiwać przy spotkaniu z jednym z nich.
Ezma wstała, poprawiła na plecach łuk. Wciąż czuła w całym ciele przyspieszony puls, ale na razie nie mogła sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek. Jej ludzie wokół walczyli i w każdej chwili któryś z nich mógł gwałtownie pożegnać się z tym światem. Na razie dziewczyna nie widziała żadnego z nich. Idąc, kierowała się krzykiem, który teraz już ucichł. Gdzieś na prawo od niej coś trzasnęło. To chyba nic nie znaczyło, to był tylko pojedynczy dźwięk. Biegnący albo walczący ludzie z pewnością zrobiliby więcej hałasu. 
Strzała ze świstem przecięła powietrze kilkanaście metrów przed Ezmą, mniej więcej prostopadle do jej drogi. W pierwszej chwili w żaden sposób nie dało się zgadnąć, czy strzelał któryś z ludzi Lisicy czy ktoś od Bruggena. Ezma zatrzymała się i jak najszybciej stanęła za najbliższym drzewem. W podobnych sytuacjach reagowała już instynktownie. 
Trasą strzały biegł młody mężczyzna z łukiem w jednej ręce, dwiema kolejnymi strzałami w drugiej. Ezma w miarę możliwości starała się dojrzeć jego twarz. Nie rozpoznawała go. W tym wypadku oznaczało to wroga. W ułamku sekundy rozważyła, czy powinna sięgnąć po własny łuk i strzelić, stwierdziła jednak, że przeciwnik jest blisko. Ręka powędrowała do jednego ze sztyletów przy pasie. Dziewczyna wybiegła zza drzewa i przecięła jego drogę. Wpadli na siebie, już widząc się wzajemnie, ale Ezma miała tę niewielką przewagę zaskoczenia. Nagłym ruchem skierowała rękę ze sztyletem ku szyi przeciwnika. Trysnęły strugi jasnoczerwonej krwi. Człowiek Bruggena wypuścił broń, odruchowo uniósł ręce do przeciętego gardła, jakby chciał zatamować krew. Daremnie. Już był martwy, chociaż przez chwilę jeszcze utrzymał się na nogach. Potem upadł twarzą w ściółkę.
Ezma wycierała ostrze o spodnie, jednocześnie już ruszając z miejsca. Nie było bezpiecznie się zatrzymywać, to mogło wystawić ją na atak. Już gdzieś w pobliżu słyszała czyjeś szybkie kroki. Na wszelki wypadek zaczęła się rozglądać za łatwą do osiągnięcia kryjówką, ale uspokoiła się, widząc, kto biegnie równolegle do niej kilkanaście metrów dalej. Rozpoznała tę luźną białą koszulę i szarawy odcień włosów. Gallaban. Swój.
Gallaban w żaden sposób nie dał znaku, że widzi Ezmę i ją rozpoznał, chociaż niewątpliwie tak było. Po prostu nie chciał się rozpraszać, być może goniąc za swoim celem. Ezma pobiegła swoją drogą, stopniowo oddalając się od towarzysza. Daleko przed sobą widziała dwóch ludzi. Nie walczyli, szli obok siebie, musieli więc być po tej samej stronie. Byli odwróceni tyłem do Kociookiej, ale w miarę jak dziewczyna się zbliżała, była coraz bardziej pewna, że to zbiry Bruggena. Sięgnęła po łuk.
Żadnej litości. Oni zabiliby ją – i każdego człowieka Lisicy – bez mrugnięcia okiem. Ezma puściła cięciwę, strzała pomknęła ku jednemu z mężczyzn i wbiła się głęboko w jego plecy. Trafiony padł na kolana, jego towarzysz gwałtownie się odwrócił, wyciągając przed siebie rękę z długim sztyletem. Zobaczył Ezmę i zaczął biec w jej stronę.
Zdąży. Musi zdążyć. Ezma położyła na cięciwie drugą strzałę i napięła łuk. Wróg był coraz bliżej, odległość stale się zmniejszała. Strzała wbiła się nieco poniżej szyi mężczyzny, brunatna koszula wokół zaczęła robić się ciemniejsza. Na szczęście rozbójnicy nie nosili zbroi, przez co względnie łatwo było zabijać ich na dystans, strzelając z łuku. Mniej optymistyczny był fakt, iż to samo dotyczyło ludzi Lisicy.
- I kolejnego mniej – odezwał się gdzieś za plecami Ezmy znajomy głos. Dziewczyna drgnęła, w duchu trochę na siebie zła. Teraz, kiedy się odwróciła, zobaczyła tylko Mavika, ale przecież mogła nie mieć tyle szczęścia. Głupi błąd, chwila nieuwagi i już mogłaby nie żyć.
- A wiesz może, jakie są straty po naszej stronie? - spytała. Nieprzyjemna myśl, ale takiej możliwości nie mogli wykluczyć. Od początku szanse były wyrównane, więc jeśli do tej pory sama Ezma położyła trupem trzech, ktoś z ich bandy również prawdopodobnie nie żył. Mavik tylko potrząsnął głową.
- Nie mam pojęcia – odpowiedział – Bardzo się rozproszyliśmy.
Wciąż dość ciężko oddychał, najwyraźniej musiał biec, możliwe też, że niedawno walczył. Nie miał widocznych ran ani śladów krwi na ubraniu, ale to o niczym nie świadczyło. Był szybki i bez problemu mógł znaleźć się za plecami przeciwnika i wbić mu nóż w plecy zanim w ogóle zostałby zauważony.
- Mam tylko wrażenie, że i tak my dorwaliśmy ich więcej – dodał po chwili. Zaraz musiał się skrzywić, zdając sobie sprawę jak to zabrzmiało. Prawie, jakby grali w jakąś grę. Tylko w tej grze naprawdę można było stracić życie, całkowicie i nieodwołalnie. Ale nie mieli wyboru.
Mavik wszedł pomiędzy zarośla i zaczął się oddalać. W żaden sposób nie zachęcił Ezmy, żeby szła za nim – dziewczyna musiała sama zdecydować, co powinna teraz zrobić.
Gdzieś spomiędzy drzew znów dotarł do niej krzyk. Brzmiał może tylko trochę ludzko, bardziej przypominał agonalne wycie zabijanego zwierzęcia. Kociooka znów poddała się odruchom, kierując się w stronę tego mrożącego krew w żyłach skowytu. Nawet nie zauważyła, w którym momencie sztylet znalazł się w jej dłoni. 
Na polanie natknęła się na Ibri, potężnie zbudowaną kobietę z bandy Lisicy. Tamta wyglądała jednocześnie na zrozpaczoną i wściekłą. Splątane czarne włosy opadały jej na twarz, czarne poziome linie, które kilka godzin wcześniej narysowała farbą na policzkach były rozmazane. 
- Tammun! - wykrzyknęła na widok Ezmy – Tammun nie żyje! Ja próbowałam, naprawdę próbowałam, ale nie zdążyłam!
Ezma schowała broń i podeszła do towarzyszki. Chwyciła ją za ramiona, zmuszając w ten sposób do utrzymania kontaktu wzrokowego.
- Gdzie? - spytała, starając się zachować spokój – I co się stało?
Musiała wydawać się spokojna, nawet, jeśli czuła, że jej serce bije coraz szybciej. Musiała w jakiś sposób pomóc Ibri odzyskać równowagę. Walka nadal trwała i każda upływająca sekunda mogła oznaczać śmierć kolejnego z ich ludzi. One same również mogły być w tym momencie narażone. 
- Było ich dwóch – mówiła Ibri, pokazując Ezmie, żeby szła za nią – Dwóch na jednego. Ja byłam dalej, a Dormyr za mną. Tammun zdążył wykończyć jednego zanim…
Prowadziła Ezmę między młodymi, niskimi drzewami akacji i jarzębiny. Szła szybkim krokiem, być może częściowo w ten sposób dając upust emocjom. Nie przestawała mówić, chociaż czasem przerywała, aby gwałtownie zaczerpnąć powietrza.
- Dostaliśmy tego drugiego zaraz potem. Tylko dla Tammuna i tak było już za późno. Dormyr pobiegł szukać reszty tych drani… Ja… Zostałam… I tak już nic nie da się zrobić…
Zatrzymała się. Kilka metrów przed nią leżały twarzą w dół świeże zwłoki z koszulą tak przesiąkniętą krwią, że nie dało się odgadnąć początkowego koloru materiału. Krew barwiła wysokie, wąskie źdźbła trawy dookoła.
- Tamten miał toporek – jęknęła Ibri – Uderzył go kilka razy…
- On już też nie żyje – odrzekła twardo Ezma – Pozostali też nie pożyją zbyt długo. Powiedz, w którą stronę pobiegł Dormyr.
W innej sytuacji pozostałaby tutaj, przy ciele poległego towarzysza i cierpiącej Ibri. Ta ostatnia potrzebowała tego zdecydowanie bardziej. W innej sytuacji. Teraz jednak musiała iść dalej.
- W którą stronę? - powtórzyła. Ibri niepewnie uniosła rękę, wskazując kierunek, mniej więcej na północny wschód. Ezma znów zaczęła biec. Sama nie była pewna, skąd jeszcze czerpie na to siłę. Wszystkie mięśnie bolały ją od wysiłku i ciągłego napięcia. Chyba tylko silna koncentracja na celu pozwalała jej jeszcze dalej biec i walczyć.
Podejrzewała, że gdyby została dłużej z Ibri, strata jednego z ludzi dotarłaby do niej w pełni, uderzyła tak, że sama byłaby w podobnym stanie jak towarzyszka z bandy. A Kociooka nie zamierzała teraz pozwolić na to, żeby ból i żal ją sparaliżowały. To był właśnie jeden z powodów, dla których wzięła udział w tej szalonej leśnej wojnie. Dina również chciała włączyć się w to osobiście, jednak Margot Rattlin, jej matka i żona Grigana, stanowczo przeciwko temu zaprotestowała. W tym wypadku poparł to nawet jej mąż, ku wściekłości i niezadowoleniu córki. Dina była zdania, że jako przyszła przywódczyni – już teraz coraz bardziej wchodząca w tę rolę – powinna stanąć na czele swoich ludzi w walce. Ostatecznie jednak uległa woli rodziców. Margot próbowała powstrzymać również Ezmę, ale nad nią nie miała już takiej władzy. Nie było mowy o tym, żeby Ezma pozostawała bezpiecznie ukryta w zbójeckiej siedzibie, podczas kiedy jej towarzysze będą narażać życie i niektórzy może naprawdę tego dnia zginą. Już raz się ukryła. Przetrwała, ale za straszliwą cenę.
Biegła, co jakiś czas zwalniając, aby rozejrzeć się wokół siebie. Wśród bujnej roślinności, krzaków paproci, jałowców i niskich drzew poszycia widoczność była ograniczona. Gałęzie w jakimś stopniu stale się poruszały pod wpływem subtelnych, pozornie niewyczuwalnych ruchów powietrza. Czasem gdzieś w pobliżu jakiś zając uciekał spłoszony bliską obecnością człowieka albo ptak gwałtownie zrywał się do lotu. Każdy dźwięk wprawiał Ezmę w stan wzmożonej czujności.
Coś poruszyło się kilkanaście metrów przed nią. Czarny cień pomiędzy drzewami. Z pewnością nie było to zwierzę, zwierzęta musiały już dawno odbiec dalej, wystraszone ludzką walką. Ezma dopadła najbliższego drzewa, po chwili kolejnego. Jednocześnie próbowała się skradać i biec. Nie miała gwarancji, czy postać, którą widziała, jest przyjacielem, czy wrogiem. Koncentrując się, zbliżała się coraz bardziej do miejsca, gdzie jak jej się zdawało, zniknął cień.
- Mam cię, mały szczurze!
Barczysty mężczyzna pojawił się z jej lewej strony, wychodząc zza kryjącego go grubego pnia dębu. Był znacznie wyższy od Ezmy. Odziany był w wytarty skórzany strój, z którym kontrastował złoty kolczyk w lewym uchu i liczne pierścienie na jego wielkich brudnych dłoniach. W ręce ściskał długi, zakrzywiony lekko nóż o mocno poszczerbionym ostrzu. Z okrzykiem triumfu rzucił się na zaskoczoną dziewczynę.
Ezma nie miała szans z jego siłą, nie próbowała nawet mu się przeciwstawiać. Jeśli miała ujść z życiem z tego spotkania, musiała polegać raczej na swojej zręczności. Uchyliła się, ręka z nożem przecięła powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowała. W trakcie tego ruchu usiłowała pchnąć potężnego zbójcę sztyletem w bok. Poczuła, że dosięga, ale ostrze nie wbiło się głęboko. Tyle tylko, że rozcięła skórzaną kamizelkę, koszulę i jego skórę. Rana nie była bardzo groźna, raczej tylko rozwścieczyła przeciwnika. Ezma zdążyła wyprostować się i dała szybki krok przed siebie, dalej za plecy mężczyzny, kiedy ten zadawał kolejny cios. Pomyślała, że teraz właśnie powinna znów znaleźć się bliżej i szybko uderzyć. Wbić mu sztylet między żebra. Nie zdążyła tego uczynić, bo mężczyzna odwrócił się w jej stronę. Ich spojrzenia spotkały się. Tamten miał duży, lekko zaczerwieniony nos i krótką, zaniedbaną czarną brodę.
- Myślisz, że jesteś taka dobra, szczurku? - mruknął zbójca z pogardą. I uderzył. Gwałtownie wyrzucił przed siebie rękę z nożem.
Ezma zareagowała natychmiast, robiąc unik. W swoją prawą stronę, dla przeciwnika lewą. Ułamek sekundy później zdała sobie sprawę, że upuściła na ziemię własny sztylet, żeby oburącz chwycić przedramię przeciwnika. Znalazła się tuż przy nim, plecami opierając się o brzuch i klatkę piersiową człowieka Bruggena, próbując uniemożliwić mu poruszanie ręką z nożem. Musiała używać do tego całej siły, a przecież z każdą chwilą słabła. Przeciwnik natomiast miał wolną lewą rękę. Ezma poczuła, jak jego palce brutalnie zaciskają się na jej ramieniu. Jęknęła. Nie mogła puścić, za nic w świecie nie mogła puścić. Zaciskając zęby, myślała, co mogła jeszcze zrobić. Musiała zadziałać natychmiast, nie była już w stanie opierać się zbyt długo. Prawa ręka zbira powoli wymykała się z jej chwytu, żałośnie słabego dla znacznie silniejszego przeciwnika. Z tej pozycji Kociooka nie mogła w żaden sposób uderzyć go kolanem w krocze i oszołomić go tym chociaż na krótką chwilę. A gdyby spróbowała…
Szybkim ruchem zgięła lewą nogę, uderzając przeciwnika piętą w kolano. Włożyła w to jak najwięcej siły. Poczuła, że traci równowagę, ale trafiła. Bolesny uścisk na jej ramieniu osłabł. Sama też nie trzymała już prawej ręki zbójcy tak mocno. Ręka z nożem opadła, jednocześnie się cofając. Ezma poczuła ostry ból w prawym boku. Zranił ją. Chyba nawet lżej niż kilka chwil wcześniej ona jego. A może... Dziewczyna pozwoliła sobie opaść na kolana tuż przed nogami człowieka Bruggena i znów kopnęła, tym razem w kostkę. Teraz mogła to zrobić znacznie silniej niż wcześniej. 
Udało się. Tym razem zbój również znalazł się na ziemi. Odruchowo spróbował zatrzymać upadek, wypuszczając z ręki nóż. Nie przeszkodziło mu to w uderzeniu Ezmy pięścią przy akompaniamencie niemal zwierzęcego warknięcia przez zęby.
Ezma przez chwilę była oszołomiona, potem zdała sobie sprawę, że leży na ziemi, patrząc w korony drzew i poczuła jak z nosa powoli wypływa jej ciepła i lepka strużka krwi. W tym czasie jej przeciwnik sięgnął po leżący obok nóż. Kociooka pomyślała w panice o własnej broni. Gdzie upadł jej sztylet? Czy przypadkiem właśnie na nim nie leżała? Nie miała szans, żeby po niego sięgnąć, skoro człowiek Bruggena już unosił rękę z nożem, aby zadać ostateczny cios. Uciec też nie zdoła, tamten mocno przyciskał kolanem jej nogi do podłoża. Mogła jedynie zamknąć oczy i mieć nadzieję, że śmierć będzie możliwie szybka i bezbolesna. A potem towarzysze z bandy ją pomszczą. 
W powietrzu świsnęła strzała i Ezma zmusiła się, żeby jednak znów otworzyć oczy. 
- Tutaj! - rozległ się krzyk gdzieś w pobliżu – Tu jestem, sukinsynu! Zmierz się z kimś równym sobie!
W ramieniu człowieka Bruggena tkwiła strzała. Zbójca usiłował wyciągnąć ją lewą ręką, z prawej znów wypuścił nóż. Za jego plecami znienacka pojawił się Dormyr z bandy Rattlina, ściskając w rękach coś pośredniej długości między sztyletem a krótkim mieczem. Nie czekając aż przeciwnik wstanie, wbił mu ostrze między żebra. Potem wyrwał je i uderzył drugi raz. I jeszcze jeden. Na koniec pchnął ciężkie ciało w bok i kilka razy głęboko odetchnął.
- W ostatniej chwili – westchnął – Tym razem zdążyłem.
Pochylił się nad powalonym przeciwnikiem i wytarł krew z ostrza o jego ubranie. Schował broń i wyciągnął rękę do Ezmy, żeby pomóc jej wstać. 
- Jesteś ranna? - spytał z niepokojem. Ezma potrząsnęła głową. Wytarła krew znad ust grzbietem dłoni.
- Nie sądzę – powiedziała po chwili, kiedy Dormyr nadal przyglądał jej się z troską. Skoncentrowała się na swoim ciele, próbując zlokalizować ból inny niż zmęczenie od biegu i walki. Najbardziej odczuwała uderzenie w nos i policzek. Prawy bok lekko szczypał, kiedy sięgnęła tam ręką, poczuła, że ma rozciętą koszulę. Powoli wsunęła palce w rozcięcie i zlokalizowała długą płytką ranę. Właściwie draśnięcie, krew już nawet nie płynęła.
Nadal lekko oszołomiona, patrzyła na wyłaniające się spomiędzy drzew i gęstwiny krzewów sylwetki. Rozpoznała Mavika i Gallabana, ci akurat znaleźli się najbliżej. Z innej strony przybiegła Ibri ze splątaną grzywą czarnych włosów i farbą ściekającą po spoconej twarzy. Ezma mimowolnie zarejestrowała, że kobieta miała całe dłonie we krwi. Zapewne krew nieszczęsnego Tammuna, który wciąż leżał tam, gdzie został zabity.
- Uciekają, tchórze! - zawołał Gallaban, wymachując łukiem. Uśmiechał się przy tym wrednie i jego oczy, wskazujące na częściowo elfickie pochodzenie, wydały się bardziej skośne niż normalnie.
- Bo niewielu ich zostało – westchnął Dormyr – Mamy teraz wystarczającą przewagę liczebną, żeby dalsza walka była z ich strony głupotą.
Jak praktycznie wszyscy był wyraźnie wyczerpany, kilka kosmyków czarnych włosów przylepiło mi się do czoła. Ubranie miał ciemne od krwi, najpewniej wrogów, ale niewykluczone, że z jakąś domieszką własnej.
Ktoś stojący z drugiej strony, znajdujący się wówczas za plecami Ezmy, powiedział, że oni również powinni ocenić straty. Oprócz Tammuna zginął tego dnia jeszcze jeden człowiek. Trzy osoby były ranne na tyle ciężko, że nie były w stanie poruszać się o własnych siłach. Ibri z pomocą kilku silnych mężczyzn przygotowała dla rannych improwizowane nosze.
Grupa powoli ruszyła w kierunku swojej siedziby, ukrytej w lesie nieco na zachód od Kamionki. Najstarsi, idący teraz przodem, trzymali się blisko siebie, za nimi podążali ci, którzy nieśli rannych i ciała poległych. Reszta, głównie najmłodsi z uczestników walki i najbardziej niespokojni, rozproszyli się na duży dystans. Ezma trzymała się bardziej z tyłu. Szybko przestała patrzeć na towarzyszy, obszarpanych i zakrwawionych, niektórych obwiązanych tu czy ówdzie improwizowanymi bandażami. Zwyciężyli, ale to nie przyszło łatwo.
Wbiła wzrok w ziemię. Machinalnie zaczęła przyglądać się rosnącym w pobliżu kwiatom, ziołom i grzybom. Wyszukiwała wzrokiem te, o których wiedziała, że posiadają lecznicze właściwości. Odkąd Ezma należała do bandy, Margot podszkoliła ją w zielarstwie, być może rekompensując sobie fakt, iż rodzona córka wyraźnie szła w ślady ojca. Dina ze swoim temperamentem miała stanowczo za mało cierpliwości do nauki i zapamiętywania tego rodzaju informacji, nie potrafiła usiedzieć spokojnie nad gotującym się wywarem ani mozolnie poszukiwać wśród gąszczu jakiejś rzadkiej rośliny.
Zanim dotarli na miejsce, Ezma miała już sakiewkę wypełnioną świeżymi liśćmi, płatkami i pędami, kilka razy więcej zdobyczy niosła w wywiniętym dolnym skraju koszuli, podtrzymywanym jedną ręką. Potrzebowała tego. Musiała czymś się zająć, na czymś skupić myśli.

***

Ezma długo siedziała bezczynnie w balii z chłodną wodą, zanim zdecydowała się wyjść. Na szczęście udało jej się znaleźć odpowiednio ukryty zakątek w Magazynach, żeby nikt jej nie przeszkadzał. Obecnie czuła, że nie ma ochoty nikogo oglądać i z nikim rozmawiać.
Ponuro spoglądała na swoje smukłe nagie ciało. Na prawym boku, mniej więcej na wysokości dolnych żeber, widziała wąską ciemną rysę. To naprawdę było właściwie draśnięcie. Dziewczyna czuła jednak, że wewnętrznie otrzymała dużo bardziej poważny cios. Mogła zginąć. Naprawdę mogłaby już teraz nie żyć, gdyby wówczas Dormyr nie pojawił się w ostatniej chwili. 
W tamtym momencie była kompletnie bezradna. Zależna od przypadku i biegu wydarzeń.
Zmierz się z kimś równym sobie!
Była słaba. Żałośnie słaba, niezdolna stanąć do równej walki. Po raz kolejny zmuszona do bierności, bez możliwości wpływu na własny los. Nienawidziła tego uczucia. Nienawidziła tego strachu, który towarzyszył chwilom bezsilności.
Zanim dotarli do Magazynów, zdążyła podziękować Dormyrowi kilka razy. Zastanawiała się przy tym, czy ten człowiek, tak dobrze znany jej od ładnych paru lat, odczuwał do niej lekką pogardę, czy może bardziej politowanie. Czy myślał o niej tak, jak Ezma myślała sama o sobie, że zamiast być wsparciem, okazała się kłopotem.
Wstała, przez chwilę pozwalała, żeby woda spływała po jej skórze. Sięgnęła po ręcznik, który przed kąpielą zawiesiła na jednym z krzywych kołków tkwiących w drewnianej ścianie. Dokładnie się osuszyła i zaczęła się ubierać. Teraz, kiedy nie musiała kryć się i maskować wśród zarośli, mogła sobie pozwolić na przywdzianie bardziej jaskrawych barw.
Spośród okolicznych zbójeckich band, grupa Rattlina – być może miało to coś wspólnego z ich brakiem jawnych konfliktów z lokalnym prawem – najbardziej wyróżniała się pod tym względem. Kiedy byli u siebie, albo odwiedzali którąś z wiosek czy okoliczne miasta, chętnie nosili ekstrawaganckie stroje, niekoniecznie na dworski sposób wytworne, ale zdecydowanie przykuwające wzrok barwami. Do tego często zakładali duże ilości biżuterii, preferując głównie złoto. Rzeczy te albo kupowali w Attor, najbliższym mieście, gdzie bywali najczęściej, albo zdobywali pokonując inne działające w regionie bandy. Było prawie pewne, że w tym drugim przypadku poprzedni właściciele również wchodzili w ich posiadanie siłą. 
Poprawiając luźne rękawy czerwonej koszuli, Ezma myślała ponuro o tym, jak kilka godzin wcześniej Margot próbowała powstrzymać ją przed bezpośrednim udziałem w walce. Też uważała, że dziewczyna nie ma w takiej sytuacji zbyt dużych szans? Czy Dina, gdyby miała możliwość wykazania się, poradziłaby sobie lepiej? Ezma pamiętała, że kiedy zaczęła uczyć się walczyć, Dina, jej rówieśniczka, miała za sobą ponad trzy lata przewagi. To było widać nadal, pomimo upływu lat i treningów, przyjaciółka była bardziej zwinna i sprawniejsza, nieco szybciej reagowała w nagłych sytuacjach.
Szła powoli, ostrożnie ciągnąc za sobą balię. Nie chciała rozlać wody na drewniane podłogi. Minęła drewniane ścianki, częściowo odgradzające kąt, w którym brała kąpiel, odsunęła osłaniający przejście brunatny materiał, tworzący coś w rodzaju kurtyny. Znalazła się w ogromnej niegdyś hali, obecnie podzielonej na trzy poziomy, rozdzielone dalej na małe pomieszczenia, czy w niektórych przypadkach wręcz chatki wewnątrz pomieszczenia. 
Pierwotnie to miejsce, dwa wielkie budynki i mniejszy nieco na uboczu, zaprojektowane zostało jako magazyny jakiegoś kupca z Attor. Kupiec zbankrutował zanim zaczął je do czegokolwiek wykorzystywać i niedoszłe magazyny pozostały porzucone i zapomniane, przynajmniej do czasu, kiedy przypadkiem natknął się na nie młody wówczas Grigan Rattlin wraz z bandą podobnych sobie gniewnych buntowników, szukających swojego miejsca w świecie. Na szczęście drewniane budowle nie zdążyły ulec niszczycielskiej sile żywiołów i bez większych problemów udało się doprowadzić je do stanu używalności. Na tym jednak buntownicy nie poprzestali i podzielili wielkie hale ścianami, przepierzeniami i rusztowaniami, dodając do początkowo istniejących nośnych filarów mnóstwo nowych, dobudowano też łączniki między poszczególnymi budynkami i wybito w ścianach wiele małych okien. W ten sposób powstała niemal cała wioska skupiona we wnętrzach starych magazynów, gotowa na przyjęcie nowych członków stale rozrastającej się zbójeckiej bandy, poszerzona następnie o szałasy i chatki wokół oraz w koronach kilku najbliższych drzew. Magazyny zlokalizowane były korzystnie, odpowiednio blisko traktu pomiędzy Karagaros a Attor, ale wystarczająco daleko od głównej drogi, aby obecni ich mieszkańcy nie byli przez nikogo niepokojeni.
Ezma opuściła główny budynek i skierowała się do jednej z dwóch studni w zbójeckiej siedzibie, tej pod pochyłym dachem na czterech słupach. Tam opróżniła i pozostawiła balię. Następnie skierowała się ku trzeciemu z pierwotnych budynków, temu mniejszemu, służącemu obecnie za stajnię. Nie wyglądało na to, żeby ktoś w tym momencie zwracał na nią uwagę. Ludzie Lisicy siedzieli przed szałasami albo przygotowywali się do rozpalenia ognisk. Możliwe, że świętowali zwycięstwo, bądź co bądź ostatecznie odnieśli sukces. W walkach w końcu zawsze bywały ofiary. Tego dnia straty nie były takie wielkie. Ci trzej, którzy mimo obrażeń nadal żyli, byli już pod opieką Margot w części Magazynów, gdzie matka Diny miała swoje małe zielarskie laboratorium. Umiejętności Margot w tej kwestii pozwalały mieć niepozbawioną podstaw nadzieję, iż wszyscy przeżyją.
Ezma wślizgnęła się do stajni. Przy wpadającym przez wąskie okna świetle dało się rozróżnić umaszczenie tych kilku koni należących do grupy Rattlina. Dziewczyna podeszła do dwóch kasztanowych, będąc bliżej, mogła już zidentyfikować Drosa. Poklepała konia po pysku.
Chwilę później opuszczała polanę, ostrożnie prowadząc Drosa po krętych wąskich ścieżkach. Dosiadła go, kiedy dotarła do bardziej pewnej drogi. Kierowała się na zachód, ku Dolnej Polanie. W innej sytuacji poczułaby się dobrze. Lubiła tę lekkość i przyjemną świadomość, że nic jej nie ogranicza. Rozpuszczone kręcone włosy unosiły się za nią.
Tym razem nie wjechała na centralny plac w osadzie, ale ominęła łukiem domy i skierowała się ku zagajnikowi i miejscu kultu duchów. Nie była właściwie pewna, dlaczego poczuła taką potrzebę. Kilkanaście metrów przed kręgiem zeskoczyła z konia. Przywiązała zwierzę do jednego z pobliskich młodych drzew i powoli wkroczyła w krąg.
Zauważyła pod głównym słupem i kilkoma pomniejszymi rzeźbionymi pniami świeże ofiary z żywności na płaskich glinianych miskach. Słup został też przybrany wieńcami z kwiatów. Musiało to nastąpić tego samego dnia, kwiaty były wyraźnie żywe a zapach dobrze wyczuwalny.
- Udało wam się. Dzięki bogom.
Gdyby Ezma nie rozpoznała głosu Tarrakrina, krzyknęłaby ze strachu. Była przekonana, że nie było tu nikogo poza nią. Spomiędzy drzew, głębiej w zagajniku, niż znajdował się sam krąg, wyłoniła się postać szamana. Ten widok również mógł wzbudzać niepokój. Duchowy przewodnik mieszkańców Dolnej Polany był rozebrany od pasa w górę a odsłoniętą skórę pokrywały niemal szczelnie białe i jaskrawoczerwone spiralne wzory. Na głowę włożył czaszkę jakiegoś zwierzęcia, prawdopodobnie wołu, z której zwieszały się sznury koralików, a tył głowy na podobieństwo ciężkiego welonu zasłaniał pas zwierzęcej skóry z futrem. Ezma zdała sobie sprawę, że nieświadomie położyła dłoń na rękojeści sztyletu u pasa. Cofnęła ją, zawstydzona.
- Ty także zabijałaś – odezwał się po chwili Tarrakrin. To było stwierdzenie, nie pytanie. Ezma przywykła, że wioskowi szamani często po prostu wiedzą niektóre rzeczy. Wyczuwali je, patrząc w twarz ludziom i nie potrzebowali do tego żadnej magii. Wystarczyła znajomość mimiki, mowy ciała i zdolność obserwacji. Resztę dopełniała możliwość odbierania strzępów emocji w niektórych sytuacjach. Akurat teraz, po długich modłach i medytacyjnym transie, Tarrakrin był bardzo wrażliwy na wszelkie subtelne bodźce. Gdyby zechciał, mógłby przy lekkim wysiłku dostroić się do wyczuwania aury i zawirowań energii w promieniu kilkudziesięciu metrów.
- To była walka – odparła Ezma. Brzmiało to tak, jakby się tłumaczyła. Tarrakrin uśmiechnął się i położył jej dłoń na ramieniu.
- W naturze stale toczy się walka o przetrwanie – powiedział łagodnie – Taka jest wola Deaera.
- Dwoje z naszych dołączyło do duchów. Ja sama prawie też… To było takie dziwne. Wydawało mi się, że to my ich ścigamy… To znaczy nie wiem, kto tu kogo ścigał…
Ezma była zaskoczona tym chaotycznym potokiem słów, który częściowo wbrew jej woli znalazł sobie ujscie. Tarrakrin w żaden sposób jej do tego nie zachęcał, dziewczyna była właściwie pewna, że szaman nie zastosował wobec niej żadnej magicznej sztuczki, aby wywrzeć subtelny wpływ. Sama jego obecność po prostu sprawiła, że miała ochotę wyrzucić z siebie to, co czuła. Może właśnie tego potrzebowała i to ją tu popchnęło.
- Po prostu nagle, w jednej chwili, stałam się ofiarą przeznaczoną na rzeź – dodała, starając się, żeby jej głos zabrzmiał trochę bardziej pewnie.
- Ale bogowie postanowili, że masz żyć dalej – odrzekł stanowczo szaman – Tak to właśnie czasem wygląda. Drapieżnik staje się ofiarą, ofiara zyskuje siłę albo spryt, aby przetrwać. A czasem to, co przetrwa, powraca silniejsze.
Ezma kiwała głową, chociaż wcale nie czuła się przekonana. Tym bardziej nie czuła się silniejsza. Przeciwnie, miała wrażenie, że coś w niej zostało złamane i podeptane. Dłoń Tarrakrina coraz bardziej jej ciążyła.
Szaman koncentrował się, próbując wyczuć aurę dziewczyny. Uderzył go jej strach, potem przypłynęła fala bezsilnej złości. Złości, która szybko się wyczerpywała i wypalała, ustępując miejsca rezygnacji. Tarrakrin powoli zaczął przelewać na Ezmę swoją energię. Starał się wyciszyć jej emocje i podarować spokój. Rozluźnić ciągle spięte ciało. Wyczuł przy tym niegroźną ranę, coś, co bez problemu mógł naprawić. Ezma odruchowo drgnęła, kiedy ją uzdrawiał.
- Nie musiałeś – wymamrotała dziewczyna – To był drobiazg.
- Chciałem po prostu pomóc – odpowiedział Tarrakrin i w końcu cofnął rękę.
- Wydaje mi się, że jednak się mylisz – westchnęła Ezma i zaraz potem szybko dodała – To znaczy częściowo nie masz racji.
- Z czym?
- Z tymi drapieżnikami i ofiarami. Czasem po prostu już tak jest, że ofiara ciągle pozostaje ofiarą. Ciągle ktoś ją podgryza, z tej czy innej strony. Zdarza się, że ma szczęście i na jakiś czas wszyscy zostawią ją w spokoju i pozwolą żyć. A potem wszystko zaczyna się na nowo.
- Mówisz o sobie? - spytał Tarrakrin. Ezma potrząsnęła głową.
- Nie tylko. Mówię o nas. Dolnej Polanie… Zresztą, wszystkie osady, zwłaszcza te w okręgu Karagros, mają ten sam problem. Na drogach zawsze grasują bandyci. Z lasów co jakiś czas coś wychodzi. I jeszcze cholerny Zakon, który może z dnia na dzień nasłać na nas swoich żołdaków albo…
Urwała, czując, że nie powinna mówić tego słowa na głos. Nie musiała. Tutaj, w Dolnej Polanie, właściwie wszyscy rozumieli takie niedomówienia. Niektóre rzeczy nawet z upływem czasu pozostawały tak samo bolesne i raz wyryte w umysłach nie pozwalały się wymazać pomimo podejmowanych wysiłków.
A może, pomyślała, znów czując lekką złość na samą siebie, takie unikanie było tchórzostwem? Kolejną, inną formą ukrywania się, zamiast stawić czoło problemom.
- No i dlatego bogowie i duchy nas chronią – stwierdził Tarrakrin – Poprzez ludzi działających w ich imieniu. Najpierw zesłali nam Grigana, potem jego córkę. A ty też jesteś tego częścią, wykonując boską wolę. Tak to działa, nie zawsze następuje olśniewający nadprzyrodzony cud. Cuda dokonują się znacznie częściej poprzez czyny zwykłych ludzi.
Ezma nie była do końca pewna, czy szaman mówił to, żeby podnieść ją na duchu. Nie poczuła się od tego ani trochę lepiej, wręcz przeciwnie. Jeśli naprawdę miała być narzędziem boskiej woli, tego dnia omal nie zawiodła pokładanego w niej zaufania. Starała się, jak zawsze – tylko to nie zawsze wystarczało. Co jeszcze mogła zrobić?
- Jeśli chcesz, spróbuję modlić się za ciebie – powiedział cicho Tarrakrin – Poproszę duchy o radę i wsparcie. I spróbuję poszukać odpowiedzi w runach.
Ezma podziękowała. To była jedyna odpowiedź, jaka przychodziła jej do głowy.


2 komentarze

  1. Widzę, że się coraz bardziej rozkręcasz :) I dobrze! Opowiadanie jak zawsze porywające. Trzymaj tak dalej :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się. Po prostu chęć zemsty, którą odczuwam w realnym życiu sama podsuwa mi różne wizje. Jednym z przesłań tych moich opowiadań w założeniu ma być coś w stylu "oto co się dzieje, kiedy człowiek pozwala, aby ból, gniew i poczucie straty kierowały jego działaniem".

      Usuń