22 sie 2018

Drapieżniki i ofiary (2)


[UWAGA: tekst zawiera drastyczne, krwawe opisy - żeby nie było, że nie ostrzegałam...] 


Wielki brak jakichkolwiek zamiarów ciężko opada na Słowa.

Promienie słońca wpadały przez okno do dużej izby w dawnym rodzinnym domu Lorenuków. Dina siedziała przy stole pod oknem, przesuwając palcem po blacie kryształy, bryłki barwnych soli i zakorkowane fiolki z czymś o konsystencji galarety. Rude włosy dziewczyny lśniły w świetle, pięknie prezentując się przy jej obcisłym, ciemnobrązowym stroju.
- Moja matka twierdzi, że ona nie będzie miała z tego pożytku – mówiła Dina. Ezma przyglądała jej się ze zmrużonymi oczami. Jej nie było przy tym, kiedy poprzedniego dnia, już dość późnym wieczorem, kilku ich ludzi przyniosło do Magazynów przedmioty znalezione w jednej z leśnych kryjówek przypuszczalnie używanej przez gang Bruggena. Pieniędzy i typowych wartościowych przedmiotów było niewiele, ale łup okazał się cenny z innego powodu. Większość stanowiły suszone zioła, proszki, trochę gotowych mikstur i leków. Margot natychmiast dokonała dokładnego przeglądu zebranych rzeczy, znaczną część rezerwując dla swojej pracowni. Pozostałe składniki, które nie miały leczniczego zastosowania – a przynajmniej dość wprawna zielarka i uzdrowicielka, jaką Margot niewątpliwie była, takowego nie rozpoznała – postanowiono pokazać alchemikom. Było bardzo prawdopodobne, że dla nich coś z tego będzie mieć wartość.
- Zamierzasz opchnąć to Trisowi? - spytała Ezma i potrząsnęła głową. Mimo, iż od kilku godzin była na nogach, czuła się, jakby obudziła się przed chwilą a i to nie do końca.
- Czemu nie?
Ezma wsparła się na rękach i spróbowała wstać z ławy przykrytej barwnym kilimem. Powoli podeszła do siedzącej przy stole przyjaciółki i w końcu przyjrzała się jej łupom z bliska. Dina uniosła głowę i ich spojrzenia spotkały się.
- Dobrze myślę, że od rana nic nie jadłaś? - spytała Dina. W jej głosie nie dało się wyczuć wyrzutu. Ezma przytaknęła z lekką niechęcią i skierowała wzrok ku koszom ustawionym pod ścianą, nieco ukrytym w cieniu stołu. Stina przyniosła jedzenie wkrótce po tym, jak Ezma wstała. Dziewczyna właściwie nie była pewna, dlaczego Stina okazywała taką troskę i zadziwiającą lojalność wobec ludzi Lisicy, kiedy tylko ktoś od nich pojawiał się w Dolnej Polanie. Szczególnymi zaś względami mogli się cieszyć ona sama, Kanuk i Dina.
Dziewczyna wyjęła część zawartości jednego z koszy. Jarzyny, chleb, kilka placków i wąskie pasy wędzonego mięsa. Położyła to na stole i usiadła przy krawędzi przeciwległej do miejsca zajętego przez Dinę. W milczeniu zaczęła jeść, obserwując jak przyjaciółka chowa łup z powrotem do małych czarnych woreczków. Wybrać się do Attor? Może to był dobry pomysł.
Po posiłku pospiesznie doprowadzała się do porządku, czując na sobie ponaglający wzrok Diny.
- Nie wiem, dlaczego tak ci się spieszy do miasta – mruknęła – Ktoś mógłby pomyśleć, że ty i Tris…
Dina parsknęła śmiechem.
Wyszły przed dom, Ezma zamknęła drzwi, Dina poleciła jej chwilę poczekać. Musiała pójść po konie, które obecnie znajdowały się w stajni, pod opieką kogoś z osady. Ezma posłusznie została, przeszła tylko kilkanaście kroków od progu domu. Z tego miejsca miała dobry widok na małe zgromadzenie na placu w środku wsi. Najpierw zwróciła uwagę na Tarrakrina, potem przyjrzała się pozostałym. Rozpoznawała starszyznę wioski, która przez lata wyłoniła się spośród mieszkańców w sposób naturalny. Byli wśród nich Bryn Labrishan, kowal w Dolnej Polanie i młynarz Tibor. Ci dwaj nie byli jeszcze w podeszłym wieku, ale nabyli dużo życiowego doświadczenia i swoją postawą budzili w innych zaufanie i szacunek. Dwaj kolejni byli już dość mocno posunięci w latach. Ezma wiedziała, że jeden, ten wyższy, o szczupłej twarzy i długim nosie, miał na imię Akil, imienia albo nazwiska drugiego nie mogła sobie przypomnieć, chociaż kojarzyła jego twarz. Ostatnią osobą w owym szacownym gronie była kobieta w czerni o włosach zasłoniętych welonem - wdowa Tamira, która zdołała przetrwać masakrę sprzed szesnastu lat i dożyć sędziwego wieku. Wokół nich, za nic mając powagę, a w niektórych przypadkach również wiek zebranych, biegał niespełna czteroletni synek Tarrakrina, co rusz łapiąc i szarpiąc ubrania członków starszyzny. Kiedy rozmawiali, Tarrakrin najczęściej był zwrócony twarzą w kierunku, gdzie stała Ezma. Na ile Ezma była w stanie ocenić z takiej odległości, miał zmartwiony albo zmęczony wyraz twarzy. Może jedno i drugie. W pewnym momencie do tej grupki dołączył któryś z kmieci z osady. Zaczął rozmawiać z Brynem. Tarrakrin wówczas umilkł i uniósł głowę, napotykając spojrzenie Ezmy. Skinął jej głową i ruszył w jej stronę. Kiedy znalazł się bliżej, Ezma mogła zobaczyć jego pobladłą twarz i zaczerwienione oczy.
- Wszystko w porządku? - spytała Ezma z lekkim niepokojem.
- Na ile może być w obecnej sytuacji – westchnął szaman – Wiesz, tamta sprawa sprzed tygodni z opętanymi szamanami w niektórych osadach. Niektóre wioski nadal nie mają duchowych przewodników, ludzie nie chcą tak od razu znów zaufać szamanom. Właściwie to nawet ich rozumiem… A poza tym nie spałem dzisiaj zbyt dobrze.
- Złe sny?
Tarrakrin z wahaniem pokiwał głową.
Ezma zetknęła się już z opinią, jakoby sny szamanów zsyłane były przez duchy, aby dać pewien niewielki wgląd w przyszłość, przekazać ostrzeżenie albo radę. Czasami szamani medytowali przed snem albo prosili bóstwa, aby w ten sposób otrzymywać wskazówki. Ezma osobiście była skłonna uznać, iż rzeczywiście coś mogło w tym być, nie sądziła jednak, że zdarzało się to bardzo często. Z pewnością przesadą byłoby doszukiwanie się głębszego przesłania w każdym śnie, ilekroć tylko widzący więcej udawali się na spoczynek.
- Trudno mi to nawet określić – wyjaśnił szaman po chwili – Pamiętam, że w tych snach stale czułem niepokój. I kilka razy widziałem ciebie. Możliwe, że to po prostu przez naszą wczorajszą rozmowę. Wieczorem próbowałem szukać jakichś wskazówek w runach, ale nie dostałem żadnej jasnej odpowiedzi. Cóż, po prostu czasami tak już bywa.
- Byłam w twoich snach? - zdziwiła się Ezma. Może doszukiwanie się czegoś w każdym śnie było przesadą, ale teraz dziewczyna nie była pewna, czy powinna uznać to za dobry znak, czy wręcz przeciwnie. Tarrakrin przytaknął.
- Owszem. I sam nie wiem, co o tym myśleć. Tak w ogóle… w twojej rodzinie nie było magów, prawda?
Ezma cofnęła się i spojrzała na szaman pytająco. Była pewna, że w tym momencie nie miała zbyt inteligentnej miny.
- Mało pamiętam takie rzeczy – zaczęła ostrożnie – Ale o ile wiem, to nie. A co, w twoim śnie byłam magiem czy coś w tym rodzaju?
- Używałaś magii i miotałaś błyskawice. W tym śnie toczyła się jakaś walka, wieśniacy przeciwko tym z Karagaros. Ty też brałaś w niej udział i byłaś naprawdę dobra. Poruszałaś się chyba szybciej niż wampir… To było takie… niesamowite. Dziwne, niepokojące i niesamowite.
Szaman mimowolnie się uśmiechnął. Ezma za to poczuła w klatce piersiowej dławiący ciężar.
- Przykro mi, ale w rzeczywistości nie jestem taka niesamowita – powiedziała – Nie otrzymałam daru magii. Czasem myślałam, że gdybym miała moc, mogłabym spróbować coś zrobić. Miałabym może większe szanse…
Nagłe ukłucie żalu zabolało. Tarrakrin musiał to wyczuć, bo uniósł dłoń, nakazując jej zamilknąć.
- Ty robisz już wystarczająco dużo – powiedział szaman stanowczo – Przestań myśleć, że masz jakiś dług, który przez całe życie będziesz spłacać. Niektórzy z nas przeżyli, inni polegli. Tak się zdarza, taka była wola bogów. Musimy po prostu żyć dalej.
- Ale czy jest jakiś sposób… żeby stać się magiem, kiedy nie urodziło się z darem? - spytała Ezma cicho. Szaman ciężko westchnął.
- Magiczne artefakty mogą dawać jakąś moc. Większą lub mniejszą, to już zależy od konkretnego przedmiotu. Chyba większość takich przedmiotów przygotowuje się tak, że może użyć ich każdy, niezależnie od własnych magicznych talentów czy ich braków. Gdybyś posiadała coś takiego, owszem, mogłabyś używać magii, przynajmniej w takim zakresie, na jaki dany artefakt by pozwalał… Ale to nie rozwiązałoby twojego głównego problemu. A główny problem wcale nie ma nic wspólnego z mocą czy siłą…
- Przynajmniej dopóki Zakon znów nie naśle na nas swoich demonów z kryształami na czołach – dokończyła Ezma ponuro – Nie ma wśród nas nikogo, kto byłby w stanie stawić im opór.
Tarrakrin potarł twarz dłonią. W tym momencie wydawał się bardzo zmęczony.
- Kociooka… Ezma… ja tylko chciałbym cię prosić… Nie rób nic głupiego ani nierozważnego. Możesz dalej grasować po lasach z Diną, Kanukiem i pozostałymi, możesz próbować bawić się magicznymi przedmiotami, jak coś takiego kiedyś wpadnie ci w ręce i upewnisz się, jak to działa. Możesz szkolić się na uzdrowicielkę u Margot… Jesteś jeszcze młoda i czeka cię długie życie. Nie narażaj się. Nie chciałbym, żeby spotkało cię coś złego.
Ezma niechętnie przytaknęła. Gdyby chciała powiedzieć coś jeszcze, nie miałaby szansy. Starcy zawołali Tarrakrina, który musiał wrócić do bieżących spraw. Po chwili do Ezmy podeszła Dina, prowadząc Drosa i innego, myszatego, konia. Ezma nie miała pojęcia, jak długo przyjaciółka stała w pobliżu, czekając na nią. Kiedy ją o to zapytała, Lisica uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- To żaden problem. Nie chciałam ci przeszkadzać, kiedy rozmawiałaś z przewodnikiem duchowym. Stwierdziłam, że może tego potrzebujesz.
Powiedziała to w taki sposób, że Ezma nie była pewna, czy i w jakim stopniu kryje się w tym kpina. Dina wykonała zachęcający gest ręką i obie dziewczyny dosiadły koni.

Bramy miejskie Attor wyłoniły się zza zakrętu kilkaset metrów przed nimi. Ezma i Dina skłoniły konie do zwolnienia biegu. Coraz lepiej widziały herb w jasnym kole umieszczony na bramie prawie trzy metry nad ziemią. Przed bramą, po obu stronach traktu stali miejscy strażnicy, kolejni znajdowali się na murach. Ci z góry uzbrojeni byli w długie łuki. Kiedy dziewczyny znalazły się bliżej, mogły zobaczyć, że niektórzy strażnicy byli niewiele starsi od nich. Kilku nawet rozpoznawały, ci również okazali entuzjazm na widok młodych rozbójniczek. Jeden z nich pomachał ręką, inni wyszczerzyli zęby w uśmiechach.
- Witamy straż miejską! - krzyknęła do nich Dina, tuż przed tym jak zatrzymała konia i zsunęła się na ziemię.
- A my witamy straż wiejską – odpowiedział jej na to jeden z młodszych strażników – Czy może raczej leśną…
Coś w tym jest, pomyślała Ezma. W pewien sposób gang Rattlina przejął funkcję straży, nie ograniczając się do jednej miejscowości, ale sprawując pieczę nad wieloma wsiami w rejonie, zwłaszcza w okręgu Karagaros. Kiedy Grigan i jego towarzysze zaczęli walczyć z grasującymi po traktach bandami, żadne z nich nie planował zostać bohaterem. To po prostu nastąpiło samoistnie.
Dziewczyny wkroczyły do miasta, prowadząc konie. Już od bramy powitał ich gwar wielobarwnego tłumu, przelewającego się po brukowanych jasną kamienną kostką uliczkach. Przed sobą miały główną drogę, prowadzącą do centralnej części Attor, jedną z kilku łączących centrum z bramami. Przecinała ona plac targowy, dobrze widoczny nawet stąd. O tej porze życie toczyło się tam w najlepsze, miejscowi i przejezdni kupcy oferowali swoje towary rojącym się wokół mieszkańcom. Popisy dawało kilku żonglerów, jakiś śpiewak amator z uporem fałszował. Ktoś kogoś gonił, ktoś przeklinał, pomiędzy dorosłymi biegały gromadki dzieci, wpadając czasem na kogoś i zwiększając tym panujący gwar.
Dina i Ezma w tym momencie nie były zainteresowane. Przeszły kilkanaście metrów i skręciły w lewo w najbliższą boczną uliczkę pomiędzy rzędami stłoczonych piętrowych, wąskich budynków. Musiały dojść prawie do murów miasta. Tam właśnie znajdował się dom Trisa Duvala i jednocześnie jego pracownia oraz coś pomiędzy małym sklepikiem a apteką. Nie był to oficjalnie sklep ani warsztat, nie miał więc szyldu, ale nigdy nie stanowiło to problemu. Zainteresowani zawsze potrafili tam trafić, zwłaszcza stali klienci. Część budynku w której znajdowały się frontowe drzwi była nieco ukryta, oddalona od ulicy, jakby cofnięta pomiędzy jedną ze ścian a sąsiadującą kamienicę. W takim układzie praktycznie zawsze drzwi znajdowały się w cieniu.
Ezma kilka razy uderzyła w drzwi i nie czekając na odpowiedź nacisnęła zdobioną klamkę. Główne wejście prowadziło do sklepiku Trisa. Pomieszczenie niezależnie od pory dnia i roku oświetlały liczne świece w wymyślnych mosiężnych świecznikach. Nie było szans, aby korzystać tam z dziennego światła. W powietrzu unosił się zapach ziół – dla Ezmy i Diny znajomy, podobny do tego z pracowni Margot – zmieszany z woniami już mniej znajomymi i w wielu przypadkach dużo mniej przyjemnymi. Alchemia była dużo bardziej złożona od zielarstwa i miała znacznie bogatszy repertuar składników. W niektóre dni, kiedy Ezma, Dina albo obie miały szczęście natrafić na wyjątkowo przykre aromaty, dziewczyny zastanawiały się, jak może pachnieć w zajmującej piwnice domostwa właściwej pracowni Trisa. I nigdy nie były pewne, czy naprawdę chciałyby znać odpowiedź.
Tris Duval stał za tym z długich stołów-półek, który służył również za ladę. Był dość młodym jeszcze mężczyzną, o przystojnej, proporcjonalnej twarzy, ciemnych włosach i kontrastujących z nimi błękitnych oczach. Jak zazwyczaj miał na sobie prosty luźny strój w stonowanych barwach. Rękawy koszuli upstrzone były drobnymi, zapewne nieusuwalnymi już plamami, ale poza tym nic innego raczej nie wskazywało na jego profesję. Wyglądał po prostu jak przeciętny, może nieco zaniedbany mieszczanin. Na widok wchodzących uniósł wzrok znad naczynia z ciemnym płynem, w które przed chwilą w zadumie stukał palcem. Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Witam szanowne panie! - zawołał, celowo przybierając przesadnie szarmancki ton – Czym mogę służyć tym razem… nie, niech zgadnę! Składniki do leczniczych mikstur? Coś gotowego? Albo…
Dał krok do przodu i udał, że przygląda się dziewczynom badawczo.
- Albo macie coś, co być może przyda się mnie! - zawołał triumfalnie. Ezma mimowolnie zarejestrowała, że Tris nieco dłużej przyglądał się Dinie niż jej. Nie patrzył przy tym bynajmniej na dłonie, którymi Dina odwiązywała od pasa woreczki, ale raczej kierował wzrok ku jej twarzy.
- Jak zwykle masz rację – odparła Dina, podchodząc do blatu i kładąc na nim swój towar. Tris natychmiast znalazł się obok i zaczął rozwiązywać zamykające woreczki sznurki. Jego blade dłonie sprawnie rozkładały na stole kolejne przedmioty.
- Czy cokolwiek z tego się do czegoś nadaje? - spytała Ezma. Tris z entuzjazmem pokiwał głową.
- Wezmę wszystko – powiedział – Nigdy nie wiadomo, co może się przydać.
Odwrócił się i ruszył w stronę jednych z dwojga drzwi po drugiej stronie lady, na przeciwległej ścianie pomieszczenia. Ezma domyślała się, że jedne prowadzą na zaplecze, drugie do części mieszkalnej budynku, taki układ jakoś wydawał jej się logiczny i oczywisty. Kiedy alchemik odwrócony był tyłem, Ezma mogła zobaczyć łatę na rękawie jego koszuli na wysokości łokcia. Wiedziała, że Tris nie był zbyt zamożny. Wśród alchemików mieszkających i pracujących w xaresyańskich miastach większości powodziło się raczej dobrze, normą były wielkie posiadłości, których część gospodarze przeznaczali na laboratoria. Dawniej Ezma łączyła to z opowieściami o kamieniu filozoficznym i produkcji złota, dopóki któregoś gorszego dnia sfrustrowany Tris nie zaprosił jej i Kanuka na coś mocniejszego – a jako alchemik trunki potrafił wytwarzać znakomite – i nie wyrzucił z siebie z goryczą znacznie bardziej przyziemnego wyjaśnienia takiego stanu rzeczy. Bogaci alchemicy z większych miast po prostu dziedziczyli swoje fortuny albo zdobywali je w inny sposób, jeszcze zanim zaczęli bawić się alchemią, która była dość kosztowną przyjemnością. Potrzebowali specyficznego sprzętu i szkła, co wymagało znalezienia odpowiednich rzemieślników, a ci domagali się zapłaty odpowiedniej do takiego niecodziennego zamówienia. Sztuka wymagała też rzadkich surowców, niejednokrotnie sprowadzanych przez wędrownych kupców z dalekich krajów. Albo po prostu unikalnych i trudnych do zdobycia niezależnie od okoliczności. Tris nie miał fortuny, jego jedynymi zasobami były pracowitość i upór. Biorąc to pod uwagę, należało uznać, że odniósł sukces.
Alchemik wrócił, niosąc sakiewkę z niewielką kwotą. Ezma już od dawna wiedziała, że Trisowi można było zaufać. Nigdy nie wykorzystywał przewagi swojej wiedzy i nie próbował ich oszukać, zaniżając wartość łupów. Właściwie nigdy w żaden sposób nie pokazał swoim postępowaniem, że uważa ją i Dinę za proste gąski ze wsi. Z tym człowiekiem miło było robić interesy.
- Tym razem pozwolę sobie jeszcze podarować małą pamiątkę – odezwał się Tris, unosząc jakiś drobny przedmiot w dwóch palcach. Ezma rozpoznała srebrny pierścionek, nieco sczerniały, z dwoma identycznej wielkości owalnymi kamykami. Nie był to żaden z popularnych kamieni szlachetnych. Owale nie były przezroczyste, ale też nie matowe, bardziej wyglądały jak krople szkła nasycone mgłą albo drobnym pyłem w różnych odcieniach szarości i błękitu.
- Co to takiego? - spytała Dina.
- Ostatni właściciel tego cacka nazywał to Pierścieniem Ducha – odparł Tris, po czym cicho parsknął – Chociaż mam dziwne wrażenie, że to akurat był jego autorski pomysł, pewnie uznał, że każdy zaklęty przedmiot musi mieć jakąś patetyczną nazwę.
- Jest magiczny? - zainteresowała się Ezma. Tris uśmiechnął się z satysfakcją.
- W jakimś niewielkim stopniu. Na ile sprawdziłem, nie daje całkowitej niewidzialności, ale można dzięki temu stać się… dość niezauważalnym. Kryć się w cieniach, skradać… Jeśli na otartej przestrzeni staniesz wprost przed kimś, to nie licz na to, że nie będzie cię widać. Mnie z takich możliwości nic by nie przyszło, ale wydaje mi się, że znam kogoś, kto może je docenić.
Spojrzał na Dinę, która lekko skłoniła głowę.
- Owszem – powiedziała Dina krótko. Tris uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Panienka pozwoli…
Dina wyciągnęła otwartą dłoń. Tris przez chwilę wyraźnie się zawahał, w końcu położył na niej pierścień. Ezma przewróciła oczami. Jeszcze tylko brakowało tego, żeby alchemik włożył jej przyjaciółce ten pierścień na palec. Wówczas chyba Ezma musiałaby delikatnie mu przypomnieć, że przecież już ma żonę, a przynajmniej miał, kiedy widzieli się ostatnim razem.
- Mogę wiedzieć, co wy wyprawiacie za każdym razem jak się widzicie? - spytała Ezma, kiedy dziewczyny już pożegnały się z Trisem i opuściły jego kameralny sklepik. Dina spojrzała na nią zdziwiona.
- Tylko niewinnie się wygłupiamy – odparła, przesadnie udając obrażoną – A co w takim razie ty masz teraz na myśli?
- Tak na wszelki wypadek, jakbyś kiedyś zapomniała. On jest żonaty.
Dina tylko prychnęła i skupiła się na pierścionku, który obracała, oglądając uważnie ze wszystkich stron.
- Ciekawe, jak to będzie działać w praktyce… - mruknęła. Ezma wzruszyła ramionami. Mogły testować to w lesie, kiedy już wrócą do domu. Teraz podeszły do koni, czekających na nie w cieniu zaułka. Zwierzęta zdążyły już wyskubać znaczną część trawy rosnącej pomiędzy ścianami budynku a wąską brukowaną ścieżką do drzwi domostwa Trisa.
Dziewczyny wyszły spomiędzy domów i znajdujących się na dole warsztatów na główną ulicę. Kierowały się ku bramie, nie rozglądając się. Gdyby nie usłyszały, jak ktoś woła do nich po imieniu, nie zauważyłyby idącego od strony targowiska Kanuka. Młodzieniec wydawał się zadowolony, kiedy szedł środkiem drogi w nonszalancki sposób, bawiąc się sztyletem, przekładając go między palcami i kręcąc ostrzem w powietrzu okręgi i ósemki.
- Co tu robisz? - spytała Ezma. Była zaskoczona, ale też cieszył ją jego widok.
- Może wpadłem odwiedzić zamtuz – odparł Kanuk – A może po prostu wiedziałem, że Dina będzie tutaj. Chociaż nie miałem pewności, kiedy dokładnie.
Dina szybkim ruchem włożyła zaciśniętą pięść do kieszeni. Nie chciała bawić się tym pierścieniem z dwoma kamieniami, kiedy Kanuk patrzyłby na nią z rozbawieniem. Podejrzewała, że nie obeszłoby się bez jego żartów i przekomarzania.
Obecnie jednak Kanuk bardziej skupił uwagę na Ezmie. Postanowił uświadomić ją, jak bardzo niepokoił się, kiedy poprzedniego dnia zniknęła bez słowa. Martwił się, zwłaszcza kiedy usłyszał o tym, co przydarzyło jej się podczas walki.
- To trochę dlatego – mruknęła Ezma zawstydzona. Teraz, kiedy emocje już opadły, miała wrażenie, że zachowała się impulsywnie jak kapryśne dziewczątko. Nie powinna tak ukradkiem wymykać się i odjeżdżać bez żadnego uprzedzenia.
Kanuk położył jej rękę na ramieniu.
- Byłaś zdenerwowana, rozumiem. Miałaś prawo. A ja miałem prawo się bać, słysząc te opowieści. Niektórzy sądzili, że jesteś ranna.
Ezma przez chwilę miała ochotę strącić jego dłoń i odsunąć się. Zwiększyć dystans. Osłonić się… i zamknąć w skorupie, żeby udawać, że nie jest tak słaba jak w rzeczywistości była? Kilka razy głęboko odetchnęła.
- Miałam wielkie szczęście. Wyszłam z tego bez szwanku.
Po raz kolejny, dodała w myślach. Mimowolnie zacisnęła pięści.
Dotarli do bram miasta. Kanuk na chwilę oddalił się od swoich towarzyszek i podszedł do stojącego w pobliżu bramy bosego, obszarpanego wyrostka. Ezma i Dina zauważyły po chwili, że ów miejski urwis trzymał lejce kasztanowego konia. Od razu rozpoznały w nim Chastira, jednego z wierzchowców bandy Rattlina. Kanuk wymruczał do tamtego coś, co brzmiało jak podziękowanie i wyciągnął z kieszeni dwie monety, które wcisnął w jego chudą rękę. Wziął od chłopca lejce i wrócił do bramy. Ezma przyglądała się temu sceptycznie, doszła jednak do wniosku, że właściwie jej przyjaciel nic nie ryzykował, prosząc tamtego wyrostka o pilnowanie konia. Tamten chłopak znajdował się blisko muru i bram, stale na oczach strażników. Nie ryzykowałby próby kradzieży Chastira.
Po opuszczeniu miasta dosiedli koni. Dwóch strażników pożegnało ich w kilku krótkich słowach. Dina odpowiedziała im uśmiechem, ale kiedy nieco się już oddalili, popadła w ponurą zadumę. Pozostała dwójka domyśliła się, o co mogło chodzić. Attor wydawało się takim spokojnym miastem. O ile ludzie Lisicy mogli coś na ten temat wiedzieć, mieszkańcy wsi podległych Attor nie mieli złego życia. Mogli spokojnie pracować, po oddaniu należności miastu korzystać z reszty owoców swojej pracy i przede wszystkim żyć bez ciągłego strachu przed nieoczekiwaną napaścią w majestacie prawa, bez wiszącej w powietrzu śmiertelnej grozy i stale realnego niebezpieczeństwa. Rodzice Diny pochodzili z Kamionki, osady znajdującej się już na skraju obszaru wpływów Karagaros i to chyba dręczyło ją najbardziej. Kilka mil na wschód albo północ i byliby poza prawną władzą szaleńców z Zakonu Cierni.
Zatopieni każde we własnych myślach, jakiś czas jechali w milczeniu. Przerwał je dopiero Kanuk, nagle wysforowawszy się do przodu, skłaniając swojego konia do nieco szybszego biegu.
- Tak sobie pomyślałem… - odezwał się niepewnie – Póki jeszcze jesteśmy na głównym trakcie, nie skręcajmy. Pojedziemy prosto pod mury Karagaros.
Obie dziewczyny spojrzały na niego ze zdumieniem.
- Dlaczego? - spytała Ezma ostrożnie. Ludzie Lisicy raczej unikali zbliżania się do ponurego miasta, jeśli nie pojawiała się wyraźna potrzeba. W zupełności wystarczało, że to Karagaros raz na jakiś czas przychodziło, żeby coś sobie wziąć albo po prostu zniszczyć. Samo zbliżanie się do murów miasta nie powinno być szczególnie niebezpieczne… o ile nie wystąpią jakieś nieprzewidziane okoliczności, co w przypadku Karagaros zawsze należało brać pod uwagę.
- Nemed do tej pory się nie zameldował – odparł Kanuk – Chyba, że wrócił w czasie, kiedy mnie już nie było w Magazynach. Ale miał być najpóźniej dzisiaj rano.
Powinien wrócić poprzedniego dnia wieczorem, pomyślała Ezma. Ale wtedy nikt o tym nie myślał, nikt nie miał do tego głowy. W tamtym momencie najbardziej liczyło się dostarczenie najciężej rannych do Margot, później pozostali uczestnicy walk, w sposób oczywisty zmęczeni, musieli odpocząć. W takim momencie nikt nie zastanawiał się nad tym, że dwa dni wcześniej jeden z ich ludzi ochotniczo udał się do Karagaros, aby obserwować, słuchać plotek i zorientować się w ten sposób w nastrojach panujących w mieście. Było bardzo prawdopodobne, że Zakon Cierni jakoś zareaguje na ostatnią aktywność Wiedźm i Saranów w kraju. Nemed rzecz jasna nie planował bezpośrednio szpiegować kapłanów. Nikt z bandy Rattlina nie był takim idiotą ani samobójcą. Chodziło tylko o to, żeby trochę powałęsać się po bezpiecznej strefie, niezobowiązująco pogawędzić z mieszczanami i żebrakami, przyjrzeć się z daleka arystokratom a przy odrobienie szczęścia samym zakonnikom i wyciągnąć wnioski. Dobrze było wiedzieć, co dzieje się u wroga.
Bezpieczną strefą okoliczni ludzie nazywali place targowe Karagaros otwarte dla przejezdnych kupców, umożliwiające miastu handel zresztą kraju. Było tam względnie spokojnie w porównaniu z resztą miasta, chociaż coś złowieszczego stale wisiało w powietrzu, nie pozwalając zapomnieć, że wciąż przebywa się w gnieździe żmij.
- Pamiętaj, że to jednak jest trochę daleko – zauważyła trzeźwo Dina – Podróż może mu trochę zająć. Mógł też zatrzymać się po drodze w którejś wsi.
- Wiem, rozważałem to – przytaknął Kanuk – Pomyślałem, że możemy sprawdzić osady leżące mniej więcej wzdłuż drogi. Jeśli spotkamy gdzieś Nemeda, nie będziemy musieli jechać dalej do tego przeklętego miasta. Uwierzcie, sam nie mam ochoty oglądać tych odrażających murów.
Ezma niepewnie pokiwała głową. Tak, znajdą Nemeda i nie będą musieli zbliżać się do Karagaros. Nie mieli nic do stracenia poza czasem, jaki zajmie im jazda. Spojrzała na Dinę, która przez chwilę się wahała, ale ostatecznie ona również się zgodziła.
Podróż naprawdę trwała kilka godzin, uwzględniając czas poświęcony na postoje, aby dać odpocząć zmęczonym koniom. Zatrzymywali się również w wioskach leżących w pobliżu traktu, rozpytując się o podróżującego konno od Karagaros samotnego człowieka. Ci spośród zapytanych kmieci, którzy widzieli przejeżdżającego główną drogą Nemeda, widzieli go kilka dni wcześniej, kiedy dopiero zbliżał się do miasta.  Jadącego w przeciwnym kierunku nie widział nikt, Nemed nie pojawił się poprzedniego dnia w żadnej z odwiedzanych wiosek. Mieszkańcy wyraźnie chcieli pomóc i żałowali, że nie są w stanie nic powiedzieć.  W tej części okręgu Karagaros większość wieśniaków znała ludzi Lisicy i im sprzyjała.
Może Tarrakrin miał rację, pomyślała Ezma, kiedy opuszczali którąś z kolei osadę, odprowadzani wzrokiem kobiet, które zaraz miały znów zabrać się za swoje przerwane prace. Może tylko oni sami czuli, że ich gang robił niewiele, a dla miejscowej ludności znaczyło to dużo więcej. Właściwie wszyscy, których spotkali, okazywali im życzliwość i chęć pomocy. Wieśniacy ożywiali się szczególnie na widok Diny, Lisicy we własnej osobie, rozpoznawalnej z daleka dzięki swoim rozpuszczonym rudym włosom.
- Ty już za życia zostaniesz legendą – zażartował Kanuk. Dina prychnęła. Na chwilę jedną ręką puściła lejce i dotknęła kieszeni, w której schowała magiczny pierścień od Trisa.
Ulowisko było ostatnią osadą leżącą na ich drodze, najbliżej Karagaros, tak, że ciemna sylwetka miasta była stąd doskonale widoczna. Tutaj, w gospodzie na skraju wioski, znaleźli srokatego konia, którego rozpoznali jako należącego do grupy Rattlina. Właściciel, chudy, łysiejący mężczyzna potwierdził, iż Nemed zatrzymał się trzy dni wcześniej w tym zajeździe, zostawił konia po opieką i pieszo ruszył do Karagaros.
- Zapłacił za dwa dni – raczył zauważyć właściciel. Kanuk zapewnił go, że ureguluje pozostałą część opłaty i sięgnął do kieszeni. Odbierając konia, podziękował za opiekę i informacje.
- A jednak – mruknęła Ezma, kiedy powoli zbliżali się do kilkumetrowej wysokości ciemnych murów. Miała nadzieję, że jednak to nie będzie konieczne.
Dina nagle wydała z siebie stłumiony okrzyk, brzmiący trochę tak, jakby się zachłysnęła.
- Cholera – syknął Kanuk. Nic więcej nie był w stanie w tym momencie z siebie wydusić, za bardzo był wstrząśnięty.
Byli już wystarczająco blisko, żeby widzieć powieszone na linach obiekty, zwisające z murów po obu stronach bramy. Z każdej strony dwa nagie, zmasakrowane ludzkie ciała. Najgorsze było jednak to, że przyjaciele mogli, chociaż z pewnym trudem, rozpoznać zwłoki umieszczone dalej od bramy z ich prawej strony. To niewątpliwie była twarz Nemeda, chociaż zniekształcona przez obrażenia powstałe przy biciu. Mężczyzna miał złamany nos i wybite co najmniej jedno oko. Drugie znikało pod bordową opuchlizną, tak, że nic nie dało się stwierdzić, zwłaszcza z takiej odległości, stojąc pod murem. Stawy rąk i nóg były powykręcane, u dłoni i stóp brakowało większości palców. Brakowało również męskości. Z całego ciała pozrywano strzępy skóry, w niektórych miejscach wraz z mięsem pod spodem, odsłaniając żebra. W innych miejscach ciało było zwęglone. Zwłoki zawieszono okręcając dwa razy liną klatkę piersiową.
- Nie, nie, nie – wyszeptała Ezma, unosząc dłoń do ust. A może tylko chciała szeptać, ale zaciśnięte gardło na to nie pozwalało. Chyba w tym momencie nie była w stanie nawet płakać.
Nic nie mogli zrobić. Przynajmniej nie teraz. Strażnicy na murach patrzyli na nich z góry, chociaż póki trójka młodych rozbójników stała spokojnie pod murem, raczej nie powinni ich zaatakować. Dina gestem dała sygnał do wycofania się. Najbardziej sensownym posunięciem było teraz poinformowanie pozostałych. Musieli wrócić do Magazynów.
Powrotna droga okazała się trudniejsza i nie wynikało to jedynie ze zmęczenia koni. Cała trójka czuła się wycieńczona, jakby szok pozbawił ich resztek energii. Oprócz tego coraz bardziej odczuwali głód, minęło wiele godzin, odkąd ostatnio coś jedli. Nie było do końca jasne, które z nich jako pierwsze wyraziło na głos myśl, że powinni zatrzymać się w którejś wiosce albo samotnym zajeździe przy drodze, zjeść, zostać na noc i z rana wyruszyć w drogę. Przystali na to wszyscy.

Tak jak Dina się spodziewała, wieści o tragicznej śmierci Nemeda wywołały wzburzenie wśród jej ludzi. Prawie wszyscy, którzy w tym momencie przebywali w Magazynach, zebrali się w jednym z dwóch głównych budynków. Stali pod ścianami małych wydzielonych pomieszczeń i chatek, na rusztowaniach i pomostach dzielących halę. Niektórzy siedzieli na zniszczonej, wytartej podłodze, kręcąc się nerwowo. Ezma siedziała wraz z Betillą przed domem-pokojem tej drugiej. Znajdujące się obok wejścia podpory rusztowania i filar tworzyły częściowo osłoniętą przestrzeń, dodatkowo zamkniętą od góry pomostem, tworzącym zadaszenie przed izbą Betilli. Między ścianą izby a filarem umieszczono kiedyś deski, pełniące rolę krótkiej ławki, tam właśnie przysiadły teraz Betilla i Ezma. Obie dziewczyny ponuro przyglądały się Dinie, krążącej nerwowo korytarzem powstałym ze środka hali w jedną i w drugą stronę, zupełnie jak schwytane w pułapkę dzikie zwierzę.
- Mogę obiecać, że tego tak nie pozostawię – mówiła właśnie Dina podniesionym głosem – Nie pozwolę na dalsze hańbienie ciała naszego towarzysza.
Ze strony zebranych odpowiedziało jej kilka okrzyków i pomruków. Ktoś nieśmiało spytał, co właściwie zamierza zrobić.
- Udam się pod mury przeklętego Karagaros, odetnę ciało Nemeda i sprowadzę tutaj, byśmy mogli go godnie pochować – odpowiedziała Dina hardo – Przynajmniej tyle mogę zrobić. Od tego dnia postaram się także tropić każdego sługusa Zakonu Cierni podróżującego przez te lasy. Będę ich ścigać i tępić jak szczury. Nie będzie dla nich litości. Liczę na to, że nie będę w tym sama.
- Oczywiście, że pójdziemy za tobą – odezwał się Dormyr Azzaruk, występując nieco do przodu, by być lepiej widziany i słyszany – Nemed był moim przyjacielem od lat. Te zakonne kanalie muszą za to zapłacić.
Kilkanaście głosów z tłumu natychmiast go poparło. Dina głęboko odetchnęła. W niewielkim stopniu poczuła się od tego lepiej. Otworzyła usta, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zza rogu jednego z małych budynków wewnątrz hali wyłoniła się rosła postać jej ojca. Chociaż niemłody już, Grigan Rattlin ze swoją posturą nadal robił wrażenie. Pomimo częściowej utraty formy wskutek mniej aktywnego niż kiedyś trybu życia, mógł się pochwalić okazałą muskulaturą, nadal widoczną, chociaż w ostatnich latach mężczyzna nieco przytył. Twarz porośnięta krótką brodą nieco się zaokrągliła. Ciemnobrązowe włosy nawet w słabym oświetleniu wewnątrz starego magazynu lśniły nieco rudawym połyskiem. Grigan skrzyżował na piersiach ręce z szerokimi srebrnymi bransoletami na nadgarstkach.
- Od lat jesteśmy z Zakonem na wojennej ścieżce i oczekiwałem, że nasze stosunki jeszcze się pogorszą – powiedział głosem na tyle donośnym, żeby usłyszał go każdy w budynku – Oni zabijają naszych na terenie swojego miasta, my będziemy zabijać ich, kiedy znajdą się na naszych ziemiach. W tym całym sercem cię popieram, córko. Ale za żadne skarby nie mogę się zgodzić, żebyś tak się narażała i zbliżała do tego przeklętego miasta. Sama widzisz, jak to się może skończyć.
Dina gwałtownie odwróciła się w stronę ojca.
- Nie zamierzam wchodzić do Karagaros – powiedziała stanowczo – Chcę tylko podejść do murów, odciąć ciało Nemeda i zabrać je stamtąd. I nikt mnie przed tym nie powstrzyma. Od półtora roku słyszę o przekazaniu mi przywództwa nad naszymi ludźmi. W takim razie może już najwyższy czas przejąć kontrolę i podejmować decyzje.
Mimowolnie sięgnęła ręką do kieszeni, w której trzymała Pierścień Ducha. Wyjęła go i bezwiednie zaczęła się nim bawić. Ezma zwróciła uwagę na to, że chociaż przyjaciółka robiła tak już drugi dzień, z jakiegoś powodu nie założyła go na palec. Dina znów spojrzała na rozbójników zgromadzonych pod jednym dachem. Jej brązowe oczy miotały groźne błyski
- Ja, Lisica z Kamionki, wyruszam jeszcze dziś do Karagaros – powiedziała –  Zabiorę ze sobą kilkoro z was, ochotników, którzy pójdą ze mną z własnej woli. Nie będę nikogo zmuszać, przedstawiam tylko moją propozycję. Robię to, co należy zrobić i co wielu z was zapewne zrobiłoby na moim miejscu. Nemed był naszym towarzyszem i dla wielu bliskim przyjacielem. Nie pozwolę na to, aby jego szczątki żołdacy z Karagaros  wrzucili do jakiejś zbiorowej mogiły dla skazańców, utopili w miejskich kanałach, rzucili na pożarcie zwierzętom, czy co jeszcze mogą zrobić ci bluźniercy. Ja to my. Krzywda jednego dotyka nas wszystkich. Jeśli ktoś podniesie rękę na jednego z nas, my wszyscy urżniemy mu tę rękę przy samym gardle.
W gniewie coraz bardziej podnosiła głos. Kiedy umilkła, odpowiedział jej chóralny krzyk poparcia. Lisica przestała bawić się pierścieniem, zacisnęła prawą dłoń w pięść. Lekko opuściła głowę i skierowała się w stronę domu-izby Betilli. Grigan w milczeniu patrzył jak idzie, zwrócona do niego plecami, na które opadały gęste rude włosy. W natłoku uczuć, jakie wzbudził w nim teraz widok córki, najsilniej wybijała się duma. Stary herszt zdał sobie sprawę, że jakoś umknął mu fakt, iż jego dziewczynka zdążyła dorosnąć. Może to już był ten właściwy moment, może była gotowa…
Zdecydowano, że do Karagaros oprócz Diny pojadą Ezma, Gallaban, Betilla, przede wszystkim z powodu swoich magicznych zdolności i Mały, mężczyzna już po trzydziestce, ale raczej skazany na swój przydomek na resztę życia z powodu swojego wzrostu. Nie był karłem, ale był wystarczająco niski, żeby jego ciało wyglądało lekko nieproporcjonalnie. Dormyr bardzo chciał wyruszyć z Diną, ale ta powstrzymała go, twierdząc, że bliska przyjaźń z Nemedem i silne emocje za bardzo wpływają na niego w tym momencie. Ezma pomyślała wówczas, że w takim razie należałoby wykluczyć samą Dinę, której emocje były widoczne aż nadto. To był jeden z głównych powodów, dla których Ezma zdecydowała się towarzyszyć przyjaciółce.
Dina poprosiła Betillę o magiczne zbadanie Pierścienia Ducha. W tym czasie Gallaban i Mały wyruszyli do Kamionki, osady znajdującej się najbliżej Magazynów, aby pożyczyć chłopski wóz. Uzgodniono, że najlepiej będzie wyjechać w środku nocy. Do pokonania było kilkadziesiąt mil i tym sposobem mieli się znaleźć pod murami Karagaros niedługo przed świtem.
Ezma wyszła przed budynek i usiadła obok drzwi, opierając się o ścianę. Czuła się otępiała. Bezmyślnie przyglądała się, jak Betilla i Dina wchodzą pomiędzy drzewa, aby testować moce zaklętego pierścienia. Betilla jako czarodziejka mogłaby wykryć osoby osłonięte nawet pełną niewidzialnością, ale teraz nie zamierzała używać magii. Miała polegać tylko na swoim wzroku. Dina w końcu wsunęła pierścień na palec. Obserwująca ją z daleka Ezma nie zarejestrowała konkretnego momentu, kiedy jej przyjaciółka jakoś zniknęła z jej pola widzenia. Po prostu w którymś momencie uświadomiła sobie, że nie może jej dostrzec wśród leśnego poszycia. Kiedy bardzo wytężała wzrok, miała wrażenie, że widzi pomiędzy drzewami jakiś ruch albo smugi, ale nie zdołała przyjrzeć im się dokładnie, zbyt szybko znikały. Zatem Tris miał rację i Pierścień Ducha rzeczywiście działał.
Ktoś zasugerował, że Dina i jej towarzysze powinni przespać się przed nocną wyprawą. Łatwo było mówić… Chyba nikt z tej piątki nie byłby w stanie zasnąć, skoro ze zdenerwowania z trudem przychodziło im siedzenie przez dłuższy czas w miejscu. Ezma odetchnęła z ulgą, kiedy zapadł zmierzch a następnie coraz głębsza noc. Do wozu zaprzęgnięto dwa z koni gangu, rzucono na wóz koce i zwinięty materiał, w który planowali owinąć zwłoki. Z przodu umieszczono dwie latarnie, ale na razie ich nie zapalono. Kolejne osoby zajmowały miejsca. Mały usiadł z przodu, miał powozić. Betilla przysunęła się obok niego i unosząc otwartą dłoń, przywołała magiczne światło, dość słabe, w kolorze bladego błękitu.
- Tylko nie zużyj całej energii w drodze – ostrzegł ją Gallaban. Betilla uśmiechnęła się i trochę z wyższością poinformowała go, iż to nie stanowi dla niej pod względem magicznym praktycznie żadnego wysiłku.
Teraz droga wydawała się znacznie dłuższa. Wóz poruszał się wolniej niż konny jeździec. Było spokojnie, mimo to Ezma cały czas była spięta. Podejrzewała, że pozostali czują się tak samo. Powietrze nasycone było wilgocią, wokół pachniało ziemią. Miejsce śpiewu ptaków zajęło granie świerszczy, zdające się zawsze dobiegać z jakiejś dużej odległości. W słabej niebieskawej poświacie widać było, jak Dina znów bawi się swoim magicznym pierścionkiem. Kilka razy musiała go założyć, bo w jakiś sposób stała się niewidoczna dla pozostałych. Ciemność sprzyjała efektom magii Pierścienia Ducha. Po kilku godzinach wóz zbliżył się do murów Karagaros.
Mały zatrzymał konie. Cała piątka zeskoczyła na ziemię. Woleli nie ryzykować i nie podjeżdżać za blisko. Resztę drogi mieli pokonać pieszo. Gallaban przerzucił sobie przez ramię zwój materiału. Dina założyła Pierścień Ducha i zaczęła niepostrzeżenie skradać się ku murom. Betilla również w jakiś sposób stała się niezauważalna, możliwe, że rzuciła zaklęcie dające podobne efekty. Ezma ruszyła za nimi do miejsca gdzie, jak zapamiętała, z muru zwisały zmasakrowane ciała. Dina dotarła tam pierwsza, prowadząc Betillę. Czarodziejka zmarszczyła czoło, patrząc w górę. Na murach w tym miejscu stało trzech strażników, daleko od siebie nawzajem, lekko przygarbieni. Dlatego właśnie zdecydowano się na taką porę, licząc na zmęczenie strażników pełniących nocną wartę. Była szansa, że rozbójnicy zrobią swoje praktycznie niezauważeni.
Betilla wymruczała kilka słów, wykonała szybkie gesty palcami uniesionej prawej ręki. Czubki jej palców przez chwilę zalśniły słabym światłem, od dłoni oderwała się pomarańczowa iskra, która przeleciała w powietrzu i dotarła do liny podtrzymującej ciało Nemeda. Na chwilę rozbłysła jaśniej, przepalając linę, po czym zniknęła. Betilla szybko zrobiła obiema rękami gest, jakby coś podnosiła, znacznie spowalniając tym sposobem upadek ciała.
Kiedy zwłoki spoczęły na ziemi pod murem, Ezma i Dina przyklękły po obu stronach. Ezma wyciągnęła rękę, jakby chciała położyć dłoń na pokrytym zakrzepłą krwią ramieniu martwego towarzysza, ale zatrzymała się w połowie ruchu. Wiedziała, że Nemed nie żyje i nic nie czuje, ale i tak coś powstrzymało ją od dotknięcia tego zmaltretowanego ciała. Trudno było ocenić, która właściwie rana była tą śmiertelną. Możliwe, że po biciu i torturach pozostawiono Nemeda żywego, aby skonał od szoku i utraty krwi.
- Dlaczego? - spytała Dina z rozpaczą i złością – Dlaczego musieli się aż tak nad nim znęcać?!
- No cóż – mruknął Gallaban – W Karagaros funkcję katów pełnią Burzyciele. Oni nie okazują litości. Chyba każda ich ofiara, winna czy nie, wychodziła z ich rąk w podobnym albo nawet gorszym stanie. Dobra, Mały, bierzemy go. Betilla, możesz jakoś tak zrobić, żeby przez krótki czas ciało stało się lżejsze? To trochę by nam ułatwiło…
Betilla skinęła głową. Mężczyźni owinęli w płótno i unieśli ciało Nemeda, po czym cała piątka powoli ruszyła w stronę pozostawionego wozu. Strażnicy na murach zdawali się ich nie zauważać. Możliwe, że naprawdę drzemali na stojąco.
- Przynajmniej nie wyrwali mu serca – mruknął w którymś momencie Mały. Dina wyglądała tak, jakby chciała krzyknąć na niego, żeby przestał, ale jednocześnie nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Ezma wbrew sobie poczuła się lekko zaintrygowana.
- Dlaczego mieliby wyrywać serce? - spytała.
- Nie wiem dlaczego – odpowiedział Mały – Ale Burzyciele czasami tak robią. Rozcinają ofiarę, jeszcze żywą, i wyrywają serce. Czasami jeszcze wątrobę albo rozbijają czaszkę, żeby wydobyć mózg. Widziałem kilka razy efekty… Miałem wrażenie, że z jakichś powodów to jest dla nich znacznie bardziej istotne niż zwyczajne zrobienie krwawej jatki.
- Może te przeklęte demony żywią się ludzkimi narządami – podsunął Gallaban.
- Wcale bym się nie zdziwił – stwierdził Mały.
Mimo wciąż panującego mroku dało się zauważyć, że twarz Diny zrobiła się blada. Betilla zmarszczyła czoło. Ona nie wydawała się przerażona ani zniesmaczona, raczej po prostu intensywnie myślała. Kiedy dotarli do wozu, złożyli w nim ciało i zaczęli zajmować miejsca, Betilla zaczęła pytać Małego o okoliczności, w jakich miał styczność z takimi efektami działania Burzycieli.
- Nie robią tego w czasie walki, bo wtedy po prostu miażdżą i rozrywają przeciwników na strzępy – wyjaśnił Mały – Na to pozwalają sobie w bardziej ustronnych miejscach, gdzie nikt im nie przeszkadza. Ja widziałem… ślady… w starych ruinach albo porzuconych budynkach na odludziu. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby takie rzeczy mogli też swobodnie robić w Karagaros. W tamtych miejscach znajdowałem zioła, albo po prostu ususzone, albo zmieszane i rozmoczone.
- To może być jakiś rytuał – westchnęła Betilla – Widziałeś może ślady narysowanych symboli, runy, magiczne kręgi albo coś podobnego?
- Nie – odrzekł mężczyzna - Tylko te zioła i rozwłóczone wnętrzności. I mnóstwo krwi.
- Wróżą z wnętrzności albo składają czemuś ofiary – odezwał się z przodu wozu Gallaban, który teraz przejął funkcję woźnicy – Co nie wyklucza, że i tak potem jedzą te serca.
Ezma skuliła się i podparła rękami twarz, czując narastające znużenie.
- To chyba pasuje do tego, co od dawna mówią o Zakonie Cierni – mruknęła ponuro – Związali się z niewłaściwymi siłami.
Betilla oparła łokcie o bok wozu i w zadumie patrzyła na mijane pola i drzewa, teraz już coraz lepiej widoczne w nieśmiałym świetle nadchodzącego świtu. Na twarzy czarodziejki cały czas malowało się skupienie. Ezma nie miała w tej chwili siły zastanawiać się nad tym wszystkim. Przysunęła się bliżej otulonej kocami Diny i sama również sięgnęła po wolny koc. Zasnąć. Wyłączyć się, opaść w nieświadomość. Przyjąć chwilę ulgi i zebrać siły na walkę z bólem, który nieubłaganie musiał uderzyć.

1 komentarz

  1. Udana kontynuacja! coraz więcej wciągającej akcji i ciekawych momentów. Szykują się widzę coraz mocniejsze przygody :D

    OdpowiedzUsuń