26 sie 2018

Drapieżniki i ofiary (3)

Pogrzeby odbyły się w zbliżonym czasie, w ciągu kilku kolejnych dni. Najpierw w Brzezinie i Starych Mokradłach, gdzie pochowano poległych w leśnych walkach. Jako ostatni został oddany ziemi Nemed, w Wywiejowie, osadzie, z której się wywodził. Na każdym pogrzebie pojawiało się wielu ludzi Lisicy.  Była też sama Lisica osobiście. Za każdym razem Dina odziana była w czerń, na głowie nosiła czarny welon na podobieństwo wdowy. Ezma próbowała odgadnąć, co jej przyjaciółka chciała przez to przekazać. Silną więź z członkami bandy? Swoją odpowiedzialność za tych ludzi? Od śmierci Nemeda na twarzy Diny ciągle gościła powaga, nietypowa dla niej, w jakiś sposób nawet niepokojąca. Twarz kamiennego posągu, nie zdradzająca uczuć i twarde spojrzenie. U osoby w takim wieku wyglądało to dość dziwnie.
Eli-Nuan Tiagnon, szaman społeczności Wywiejowa, wstał znad świeżego dołu, w którym spoczywała trumna. Cofnął się kilka kroków. Na ten znak do dołu zbliżyło się kilku mężczyzn z łopatami i zaczęli zasypywać grób. Szaman uniósł prawą rękę i wykonał nad nimi kilka gestów błogosławieństwa. Eli-Nuan był mężczyzną w średnim wieku. W przeciwieństwie do Tarrakrina – i kilku innych okolicznych szamanów – nie nosił długich włosów. W tej chwili miał na sobie jasnoszarą długą szatę haftowaną w szkarłatne i granatowe skomplikowane symbole. Był to szamański strój uroczysty, obrzędowy. Twarz mężczyzny pokrywały wykonane czarną farbą pionowe linie zakończone zawijasami na czole, czubek głowy pokrywał popiół.
- Oto dusza naszego brata jest już z przodkami i duchami – oznajmił Eli Nuan – W końcu zaznał spokoju.
Dół został zasypany, potem wyrósł na nim niewielki kopiec nieco wystający ponad ziemię dookoła. Jeden z mężczyzn odłożył łopatę i umieścił przy jednym z końców kopca drewniany słupek i młotem zaczął wbijać go w ziemię. Słupek miał około metra wysokości, w górnej części nawiercony był w trzech miejscach a w otwory wetknięto wcześniej cienkie beleczki. Trzy linie prostopadłe do słupa, umieszczone w jednej płaszczyźnie. Niedługo miały zawisnąć na nich sznury dzwoneczków, mogących wskazać bliską obecność ducha. Kopiec pewnie wkrótce zostanie otoczony wbitymi w ziemię krótkimi sztachetkami albo płaskimi, wydłużonymi kamieniami. Do grobu podeszły dwie kobiety, przypuszczalnie krewne Nemeda. Nie należały do gangu, nikt z ludzi Lisicy ich nie znał. Szaman pochylił się nad nimi, kiedy przykucnęły przy świeżym grobie. 
Dina odwróciła się. Jej twarz wreszcie wyrażała cokolwiek, ale Ezma uznała, że tak jest chyba jeszcze gorzej. Widać było, że Dina cierpiała. Miała minę, jakby właśnie otrzymała cios.
- Nie wiem dlaczego czuję się tak, jakby to była moja wina – powiedziała cicho – I tak, wiem, że to głupie, ale nie mogę pozbyć się tego wrażenia.
- Nemed sam podjął decyzję – zauważyła Ezma – Wiedział, że pobyt w Karagaros zawsze wiąże się z ryzykiem i uznał, że to ryzyko warto podjąć.
Sama także czuła się okropnie, ale już poprzedniego dnia uznała, że powinna chociaż udawać, że jakoś się trzyma. Dla Diny, która znacznie bardziej potrzebowała wsparcia.
Dziewczyna przebiegła wzrokiem po tych z uczestników pogrzebu, którzy stali od grobu dalej niż ona. Powoli zaczęła iść między nimi w stronę wyjścia z cmentarza. Miejsce ostatniego spoczynku mieszkańców Wywiejowa otaczał prosty mur z dość dużych kamieni, znacznie niższy niż średni wzrost dorosłego człowieka. W jednym miejscu pozostawiono w ogrodzeniu dość szeroką przerwę. Właśnie tam, w pobliżu wyjścia, Ezma dostrzegła stojącą dziewczynę, w swoim wieku albo nieco młodszą. Tamta miała splątane ciemne włosy i strój z kawałków skóry, futer i rzemieni, tak kusy, że bardziej odsłaniał niż krył jej smukłe, umięśnione ciało o śniadej, opalonej skórze. Jej spódniczka była chyba bardziej przepaską na biodra. Na ramionach, nadgarstkach i szyi dziewczyna nosiła liczne sznurki koralików, drobnych kostek i piórek, dłuższe pióra wplecione miała we włosy. Ezma była praktycznie pewna, że ma do czynienia z wilkołaczką. 
Wilkołaki były stworzeniami dzikimi i jako takie nie były przeklęte, opętane ani nieumarłe. Duchowe bariery, często tworzone przez szamanów wokół cmentarzy dla uniknięcia przenikania energii zaświatów do świata żywych, nie miały na nie żadnego wpływu, podobnie jak na ludzi. Jeśli tamta młoda dziewczyna pozostawała na zewnątrz i czekała, zrobiła to dobrowolnie, z szacunku dla uczestników pogrzebu, nie chcąc przeszkadzać swoim nagłym wtargnięciem. Teraz, kiedy kolejne osoby wychodziły poza mur, cofnęła się, tak, aby znaleźć się naprzeciwko ludzi. Poczekała, aż niektórzy zwrócą na nią uwagę, zanim zaczęła mówić.
- Jestem Yomiro z Anhx’Tjjiun i przybywam tutaj w pokoju – odezwała się, unosząc otwarte dłonie, pokazując, że nie ma w nich broni. Uzbrojona była jedynie w kościany nóż, przytroczony do rzemieni, które miała owinięte wielokrotnie wokół pasa i dobrze widoczny. Spojrzenia, które skierowały się ku niej były mimo jej zapewnień sceptyczne i zabarwione lekką nieufnością.
- Przynoszę złe wieści – mówiła Yomiro – W okolicach widziano co najmniej dwa dzikie wilkołaki. Niewykluczone, że jest ich więcej. Nie są oni związani w żaden sposób z  Anhx’Tjjiun i nie chcemy, żeby ktoś nas z nimi łączył. Oczywiście dołożymy też wszelkich starań, aby odnaleźć ich i wygnać z rejonu a w ostateczności wyeliminować.
- Zaraz… - odezwał się wysoki, patykowaty młodzieniec z Wywiejowa – To wilkołaki walczą z innymi wilkołakami?
Yomiro prychnęła i spojrzała na niego z dezaprobatą, chociaż nie wydawała się ani trochę zła.
- Tak samo jak wy, ludzie, czasami skazujecie na śmierć niebezpiecznych przestępców – odparła – Dzicy są takim samym zagrożeniem dla nas i naszego spokojnego życia. A na to się nie zgadzamy.
Kilku starszych mieszkańców, mających już w życiu kontakty z wilkołakami, nieznacznie się uśmiechnęło. Doświadczenie mówiło im, że mogą zaufać tej młodej, podobnie jak innym osobnikom identyfikującym się z jednym z pobliskich plemion, które wybrały pokojową koegzystencję z innymi inteligentnymi istotami. Istniały takie klany, a Anhx’Tjjiun był chyba najbardziej znanym z nich, między innymi dlatego, że ich bezpieczna wioska znajdowała się najbliżej ludzkich osad, na terenie okręgu Attor. Z dzikimi wilkołakami sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Te stworzenia były groźnymi bestiami i nie zamierzały tego zmieniać. Ulegając swoim pierwotnym instynktom podróżowały samotnie lub w grupach kilku osobników z miejsca na miejsce, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, rozszarpując i pożerając każdą żywą istotę, jaka znalazła się na ich drodze i miała pecha okazać się słabsza od wygłodniałych drapieżników.
Niektórzy z lekkim wahaniem zmniejszyli dystans, chcąc przyjrzeć się dzikiej istocie z bliska. Yomiro obserwowała to z obojętnym spokojem.
- Istvan i ja zamierzamy rozpocząć poszukiwania już teraz – poinformowała – Lepiej zacząć za dnia niż w nocy, kiedy będą silniejsi.
Sama też podlegała tym prawom i w nocy była potężniejsza niż za dnia, ale wolała nie czekać i nie dawać przeciwnikom większych szans.
- Istvan jest tu gdzieś z tobą? - podchwyciła Ezma, podchodząc bliżej – Pozwolilibyście, żeby ktoś się do was przyłączył, czy raczej nie przewidujecie takiej opcji?
Ezma, jak praktycznie wszyscy ludzie Rattlina, znała Istvana z Anhx’Tjjiun, który od ładnych paru lat utrzymywał kontakty z gangiem. Słysząc pytania, Yomiro zaśmiała się krótko.
- Ty jesteś od Lisicy, tak? - domyśliła się – Wydaje mi się, że w tym momencie mamy wspólne interesy. Jeśli chcesz, możesz do nas dołączyć, tylko ostrzegam, że możesz się nieźle zmęczyć.
Ezma pokiwała głową. To było właściwie pewne. Żaden człowiek nie mógł się mierzyć z wilkołakami, jeśli chodziło o kondycję.
Ruszyła za wilkołaczką wzdłuż cmentarnego muru, potem odbiły w stronę pobliskiej części lasu. Czekającego między drzewami Istvana zobaczyły już z daleka. Mężczyzna był wyraźnie starszy od towarzyszki, z którą tu przybył, chociaż wyglądał właściwie tak samo, odkąd Ezma sięgała pamięcią. Wilkołaki chyba starzały się wolniej niż ludzie. Istvan ubrany był w podobne prymitywnie pozszywane skóry. W ręce trzymał prosty kij, który ustawiony pionowo dorównywał długością jego wzrostowi. Oba końce drąga były naostrzone.
- No, ciebie raczej się nie spodziewałem, Kociooka – zawołał wilkołak na widok Ezmy – Chcesz się przyłączyć do poszukiwań?
- Owszem – odparła Ezma spokojnie. Czuła, że w tej chwili po prostu tego potrzebuje. Musiała się czymś zająć, żeby znów nie zapędzić się w ponure myśli.
Wkroczyli dalej pomiędzy drzewa. Wilkołaki zaczęły się rozglądać a przy tym zapewne węszyć, jak domyślała się Ezma. Nic nie zobaczyli, ale obrali jeden kierunek i ruszyli. Nie biegli, szli szybkim marszem, nie zawracając sobie głowy wyszukiwaniem wydeptanych ścieżek. Ścieżką mógł być teraz każdy względnie równy odcinek, na którym nic nie blokowało przejścia. Kluczyli pomiędzy pniami rosnących drzew i tych martwych, leżących już na ziemi, pomiędzy pojedynczymi głazami i dołami w ziemi. Czasami jakieś kolczaste gałęzie krzewów zaczepiały się o dół prostej sukienki Ezmy albo drapały odsłonięte łydki któregoś z wilkołaków. Ani Yomiro, ani Istvan nie zwracali na to uwagi. Może ich ciała nie regenerowały się tak szybko jak działo się to w przypadku wampirów, ale takie płytkie zadrapania mogły zniknąć właściwie natychmiast. Kiedy któreś zdecydowało się zatrzymać, to tylko po to, aby powęszyć w powietrzu, w zwierzęcy sposób unosząc głowę. Natrafili na kilka miejsc, w których pozostały wyraźne ślady aktywności dużych drapieżnych zwierząt – poorana pazurami gleba, kora zdarta z drzew, połamane łodygi roślin, dwa razy również szkielet pożartego zająca z resztkami futra wokół i raz szkielet ptaka oraz rozrzucone białe pióra. W dwóch takich miejscach Istvan z poważną miną pokiwał głową. Natrafili na trop. Istvan wskazał kierunek, Yomiro prawie biegiem rzuciła się za nim.
Ezma pozostawała raczej z tyłu. Trochę dlatego, że nie znała drogi i musiała w tej kwestii zdawać się na Istvana, ale także coraz bardziej zaczynała dostrzegać różnicę między sobą a nieludzkimi towarzyszami. Będąc z tyłu, mogła ich obserwować. Z pewnym ukłuciem zazdrości patrzyła na ich smukłe, umięśnione ciała, poruszające się z niezwykłą gracją kogoś, kto od zawsze przyzwyczajony jest do wielkiej siły, szybkości, znakomitego refleksu i wyczucia równowagi. I z tą pewnością, jaka towarzyszy drapieżnikom polującym na własnym terenie. Yomiro i Istvan bez problemu poruszali się po nierównościach, przeskakiwali przez rowy albo konary leżące na ich drodze. Lata treningu pozwalały Ezmie robić to samo, ale już nie z takim wdziękiem i przede wszystkim nie bez utraty tempa marszu a tym bardziej biegu. Wilkołakom przychodziło to niejako mimochodem, dla Ezmy wiązało się z wysiłkiem i stopniowo zwiększało jej zmęczenie. Coraz lepiej rozumiała ostrzeżenie Yomiro, jakie otrzymała zanim wyruszyła z Wywiejowa. 
Istvan przystanął na niewielkiej polanie gęsto porośniętej mchem i gwałtownym gestem nakazał pozostałym się zatrzymać. 
- Tutaj trop jest świeży – oznajmił półgłosem. Natychmiast zaczął zrzucać z siebie ubranie. Ezma była zaskoczona, w duchu ucieszyła się, że mężczyzna był zwrócony do niej tyłem i nie musiała oglądać jego nagości. Ciało Istvana zaczęło się kurczyć i zmieniać kształt, skóra w przyspieszonym tempie porastała sierścią. Chwilę później na polanie stał wspaniały wilk, wyraźnie większy od zwykłego zwierzęcia. Wilk jednym susem dopadł drzewa i kilka razy otarł się o nie bokiem, dalej ruszył z wyraźną niechęcią. Wybierał drogę tak, aby mieć okazję podrapać się o jakiś krzak albo leżące rozgałęzione konary.
- Co mu jest? - spytała Ezma z niepokojem. Do tej pory może dwa razy w życiu widziała Istvana w wilczej postaci, nigdy nie miała natomiast okazji oglądać z bliska przemiany. Widząc jej minę, Yomiro uśmiechnęła się z rozbawieniem.
- To tylko efekty uboczne przemiany, nic groźnego – powiedziała uspokajająco.
- To jest dla was jakoś nieprzyjemne?
- Nawet nie. Ale tuż po, niezależnie w którą stronę przemiana zachodzi, pojawia się mrowienie i swędzenie całego ciała. Diabelnie irytujące.
Wilkołaczka zebrała z ziemi elementy ubrania towarzysza. Ruszyła w ślad za nim, najpierw niepewnie, po kilkunastu krokach zaczęła przyspieszać. Ezma starała się dotrzymać jej kroku.
- Znalazł dzikich? - spytała cicho. Jakby w odpowiedzi w tej samej chwili gdzieś przed nimi rozległ się skowyt. Trudno było to ocenić, ale Ezma miała wrażenie, że usłyszała wycie co najmniej dwóch wilków.
- No, jednego chyba tak – mruknęła Yomiro z satysfakcją. Ezma przez chwilę zastanawiała się, czy tamta również przyjmie wilczą postać, żeby dołączyć do pogoni, ale nic takiego nie nastąpiło. Wilkołaczka nie zatrzymywała się, przeciwnie, starała się zwiększyć tempo, jednocześnie próbując nie robić niepotrzebnego hałasu.
Między drzewami przed nimi mignął ciemny kształt. Jakiś czas później drugi. Wilki zmieniły kierunek biegu, skręciły w prawo, dlatego przez chwilę były widoczne z miejsca, w którym w tym momencie znajdowały się Yomiro i Ezma. Tym razem Yomiro nie musiała dawać żadnego znaku, obie dziewczyny natychmiast rzuciły się biegiem w tamtą stronę. 
Wilki kilka razy jeszcze mignęły wśród leśnego poszycia, zanim na dobre zniknęły z pola widzenia. W miarę zwiększania dystansu w znacznym stopniu ucichły także szelest i trzask ściółki i łamanych gałązek. Jakiś czas później, kiedy Ezma i Yomiro zdążyły przebiec kilkaset metrów, gdzieś przed nimi znów rozległo się wycie. Najpierw długie i przeciągłe, po nim seria krótkich skowytów i warknięć. Obie dziewczyny były już mocno zaniepokojone. Nie zatrzymywały się, do momentu, kiedy zobaczyły, że z przeciwnej strony wybiega im na spotkanie Istvan, nadal jako wilk. Wilkołak przemienił się dopiero, kiedy cała trójka spotkała się mniej więcej w połowie drogi.
- Cholera – zaklął Istvan. Siedząc nago na ziemi, zaczął drapać się po ramionach, próbując też sięgnąć do pleców.
- Co się stało? - spytała Yomiro, rzucając obok przyjaciela jego ubranie.
- Tam są pułapki – wyrzucił z siebie Istvan wraz z gwałtownym dyszeniem – Ten dziki wpadł do dołu. To było zakryte cienkimi patykami i liśćmi, w biegu takich rzeczy się nie zauważa. Zresztą chodźcie same to zobaczyć.
- Najpierw się ubierz – westchnęła Yomiro – Nie siej tu zgorszenia.
Ezma mimowolnie parsknęła śmiechem. Istvan zdołał się w końcu doprowadzić do względnego porządku. Niecierpliwie pociągnął Yomiro za rękę, aby poszła za nim.
Dalej teren się obniżał, drzewa rosły tu dużo rzadziej i były to głównie starsze osobniki, o prostych, nagich na dole pniach. Pomiędzy nimi widać było ślady wydeptanych jeszcze nie tak dawno ścieżek. I doły, o których mówił Istvan. Kiedy wiedziało się już, czego się spodziewać, nie tak trudno było znaleźć okrągłe dziury przykryte liśćmi. Jeden dół został odsłonięty, kiedy wpadł do niego dziki wilkołak. Co jakiś czas dochodziło stamtąd warczenie i skomlenie. Dwójka wilkołaków podeszła bliżej, Ezma dołączyła do nich po chwili wahania. Czuła się niepewnie, chociaż logika podpowiadała, że bestia raczej nie stanowi zagrożenia, skoro do tej pory nie zdołała się wydostać.
Dół okazał się być głęboki na prawie trzy metry i szeroki na półtora, mniej więcej o okrągłym przekroju. W górnej części wbito pod kątem zaostrzone kołki i błyszczące metalowe szpikulce, tak, że ostre końce kierowały się w dół, utrudniając schwytanym stworzeniom ewentualne próby ucieczki. Zabezpieczenia te tworzyły cztery pierścienie na całym wewnętrznym obwodzie.
- Srebro – zauważyła Yomiro z lekkim zaskoczeniem. Istvan przytaknął ze śmiertelną powagą.
- To zostało zaprojektowane specjalnie dla wilkołaków.
W przeciwieństwie do wampirów wilkołaki nie ulegały spaleniu od samego dotyku srebra, ale rany zadane bezpośrednio tym metalem mogły stanowić dla nich poważny problem. Wilkołak na dnie pułapki zdążył już pokaleczyć sobie głowę, usiłując skakać. Cały czas pozostawał w zwierzęcej postaci, co było raczej typowe dla tych dzikich, kiedy znajdowali się w sytuacji zagrożenia.
- Możliwe, że ludzie w okolicy też zdążyli się zorientować, że mają pod nosem szalejące wilkołaki – mruknęła Ezma – Nieźle się zabrali za rozwiązanie problemu.
- Gdyby to było takie proste – westchnęła Yomiro i smętnie pokręciła głową – Widzisz, ile jest tych dołów? Pomyśl, że w każdym jest tyle srebra co tutaj. Skąd wieśniacy mogliby je wziąć?
- Cicho! - syknął nagle Istvan, prostując się i spoglądając mniej więcej w kierunku południowym – Ktoś chyba tu idzie!
Obie dziewczyny drgnęły gwałtownie. Ezma siłą nawyku obrzuciła wzrokiem okolicę, szukając najprostszej drogi do wycofania się i kryjówek. Całą trójką oddalili się od dołu, pozostawiając uwięzionego w nim wilkołaka biegowi losu. Oddalili się na kilkadziesiąt metrów, zanim wszyscy mogli usłyszeć dość wyraźnie, że ktoś rzeczywiście się zbliżał. Yomiro wskazała zagłębienie w ziemi, częściowo przysłonięte krzewami wokół powykrzywianego pnia starego drzewa. Wyrwa była płytka, nawet kiedy przykucnęli, byliby z daleka widoczni powyżej ramion, gdyby nie osłona roślinności.
W okolicy dołów pomiędzy drzewami pojawiły się dwie postacie, dość dobrze odróżniające się od otoczenia w swoich czarnych strojach. Mieli długie szaty. Albo płaszcze…
Ezma zmrużyła oczy, zastanawiając się o ile łatwiej jest teraz wilkołakom z ich znacznie lepszymi zmysłami drapieżników. Prawie położyła się na ziemi, wciskając twarz między krzewy. Czyżby przypadkiem ci dwaj intruzi w lesie mieli na sobie zakonne habity? 
Dziewczyna zacisnęła pięści. Palce prawej ręki przypadkiem chwyciły jakiś odłamek patyka i zamknęły się na nim. Tamci zbliżyli się trochę bardziej, podchodząc do dołu z uwięzionym wilkołakiem. Zwróceni byli w stronę ich naprędce znalezionej kryjówki, jeden na dłuższą chwilę uniósł głowę. Ezma zrozumiała wtedy, że w rzeczywistości jest jeszcze gorzej. Mężczyzna w czerni miał coś na czole.
Ten cholerny kryształ, pomyślała Ezma, czując coś ciężkiego i duszącego w klatce piersiowej. Burzyciele!
Jej myśli nagle splątały się w chaotycznej gonitwie. Gdyby mogła podkraść się bliżej, może mogłaby ich podsłuchiwać. Gdyby wpadła na to, żeby przed wyprawą pożyczyć Pierścień Ducha od Diny… Tak, byłaby bliżej, może coś by usłyszała – i co dalej? Co by wtedy zrobiła, przerażona i jednocześnie z każdą chwilą coraz bardziej wściekła?  Prawie na pewno coś nierozważnego, co nie skończyłoby się dla niej dobrze. Może lepiej, że nie miała teraz przy sobie tego pierścienia. 
Jeden z Burzycieli uniósł rękę nad dołem. W jego dłoni na chwilę błysnęła kula światła, po czym z dołu zaczęła się wydobywać zielonożółta poświata. Na powierzchnię powoli wydobyła się przejrzysta kula energii, która zatrzymała się prawie dwa metry nad ziemią. Wewnątrz miotał się uwięziony wilk. Wobec magii był raczej całkowicie bezradny. Burzyciele przez chwilę rozmawiali cicho, po czym zaczęli powoli się wycofywać. Magiczna kula energii z zamkniętą w środku bestią łagodnie popłynęła w powietrzu za nimi.
- Wzięli go żywcem – zauważyła Yomiro. Szeptała, ale Ezma i tak miała wrażenie, że tamta mówi zbyt głośno. Sama była gotowa czekać w milczeniu jeszcze długi czas, aby mieć pewność, że tamci już znacznie się oddalili.
- Tak czy tak, część problemu się rozwiązała – powiedziała Ezma ponuro – O jednego dzikiego wilkołaka mniej.
Doskonale wiedziała, że to nieprawda, że problemy mogły dopiero się zacząć. Burzyciele schwytali wilkołaka i było to najwyraźniej starannie zaplanowane. Możliwe, że to nie był pierwszy raz i Zakon Cierni od jakiegoś czasu polował na wilkołaki w niewiadomym celu. Istvan szybko potwierdził jej podejrzenia.
- Dziki czy nie, oni kiedy zechcą, biorą każdego, który się nawinie – powiedział – Parę lat temu zrobili najazd na bezpieczną wioskę Varruk’atal. Było ich trzech, a trzech Burzycieli bez wysiłku może rozgromić całą watahę, nawet nie uciekając się do użycia czarów. Wtedy widocznie nie chcieli ich całkiem wyeliminować, zabili albo okaleczyli tych, którzy próbowali stawiać opór, jak ktoś się ukrył, nie ścigali go zbytnio. Ich celem było porwanie kilku młodych osobników, prawie dzieci. Wzięli ich żywcem, nieuszkodzonych. Do czegoś ich potrzebują.
Ezma przymknęła oczy i odchyliła głowę. Czuła się wyssana z sił i nie chodziło tylko o czysto fizyczne zmęczenie. Ogarnęło ją poczucie bezsilnej beznadziei. Właśnie tkwili w płytkiej jamie, ukryci jak szczury w norze, posłuszni prymitywnemu instynktowi przetrwania.
- Coś marnie wyglądasz – zauważyła Yomiro – Nie martw się, nie powinni wrócić. Jak chcesz, chodź z nami do naszej bezpiecznej wioski. Odpoczniesz trochę, poczęstujesz się i może poczujesz się lepiej.
- Miło z twojej strony – odpowiedziała Ezma, naprawdę czując wdzięczność – Mam tylko małą prośbę. Nie próbujcie mnie skłaniać do jedzenia surowego mięsa, bo moje ciało może protestować.
Wilkołaki jednocześnie zaczęły się śmiać.
- Czy mam poczuć się urażona? - spytała Yomiro – W ludzkiej postaci my także raczej wolimy sobie mięso uprzednio ugotować albo upiec.
- No wiesz, w ludzkiej postaci nadal macie trochę psie zęby, więc nie byłam pewna.
Tym razem nie krążyli już po okolicy, ale starali się iść najkrótszą i możliwie wygodną drogą. Wilkołaki nie spieszyły się już, teraz bardziej zależało im, żeby Ezma nie musiała wysilać się, aby dotrzymać im kroku. Istvan okazywał jej wyraźną troskę, co dziewczyna doceniała. Ezma widziała, że wilkołaka dręczą jego własne zmartwienia, może związane z przyłapanymi w lesie Burzycielami, może zgoła odmienne.
Dotarli do miejsca, w którym przerzedzony stary las mieszał się z młodym, w niektórych miejscach ustępując łąkom z niską sztywną trawą albo grupom głazów. Pomiędzy skałami znajdowała się bezpieczna wioska – miejsce, w którym klan cywilizowanych wilkołaków mieszkał i żył w normalnych warunkach, poza pełnią księżyca i sytuacjami, kiedy istniało duże ryzyko utraty kontroli nad zwierzęcymi instynktami i agresją. Była to niewielka grupa okrągłych chatek zbudowanych z ledwie oczyszczonych z kory belek drewna, ustawionych głównie pionowo, krytych gęstą warstwą gałęzi z liśćmi lub igłami albo naciągniętymi zwierzęcymi skórami. Pomiędzy nimi było też kilka namiotów ze skór. W środku wioski płonęło kilka ognisk, wokół których siedzieli mężczyźni, kobiety i młodzież, odziani głównie w skóry i futra, półnadzy, rzadziej widać było proste stroje z tkaniny. Wilkołaki nie produkowały takich materiałów, to, co mieli, pochodziło z handlu z xaresyańskimi wieśniakami. Część Anhx’Tjjiun była w tym momencie w swojej wilczej postaci, potężne bestie powoli krążyły pomiędzy chatami. Cały ten niewielki, mniejszy niż xaresyańskie osady teren otoczony był niekompletną palisadą z sosnowych pni, część wyrw w tym murze wypełniały bariery ze skłębionych kolczastych gałęzi. Ezma widziała jedno swobodne przejście, pomiędzy słupami wyższymi niż pozostałe. Przy jednym z tych pni stał wytatuowany mężczyzna w samej opasce biodrowej, imponująco umięśniony i długowłosy. Widząc nadchodzących, wilkołak ów skrzyżował ręce i spojrzał w ich stronę pytająco.
- To Havren, samiec beta naszej watahy – wyjaśniła szeptem Yomiro. Ezma poczuła nieprzyjemny zimny dreszcz.
- Będzie zły, że przyprowadziliście mnie tu bez uprzedzenia? - spytała z niepokojem. Yomiro potrząsnęła głową.
- Nie sądzę. Pewnie będzie chciał cię tylko poznać, więc nie masz się czego bać. Chodź ze mną, wszystko będzie dobrze.


Tarrakrin Dazlan w jakiejś niewielkiej części nadal znajdował się w lekkim transie. Intensywnie medytował w ciągu ostatnich kilku godzin, aby otworzyć się na inne warstwy rzeczywistości i nawiązać kontakt z przebywającymi tam istotami. Nie było to jego głównym celem, ale praktycznie już na samym początku ukazał mu się Karramil, jego dziadek, mentor i poprzednik. Tarrakrin w tej sytuacji spodziewał się otrzymać jakąś radę, jednak szanowny przodek milczał, z przekrzywioną głową i dziwnym uśmiechem słodyczy i rozbawienia. Tarrakrin zwrócił uwagę, że duchowi Karramila nie towarzyszyli inni zmarli krewni, jedynie pomniejsze duchy natury. Kiedy te zjawy zniknęły, przed wewnętrznym wzrokiem Tarrakrina  pojawiły się dwa spośród demonów chorób. Wyraźnie trzymały się na dystans, jakby z respektem. Następna była Sassanu, Opiekunka Kwiatów w postaci pięknej długowłosej kobiety w zwiewnej sukni z różnobarwnymi szarfami i wstęgami. Jej półprzezroczysta postać pochyliła się nad Tarrakrinem, szepcząc czułym głosem, że powinien mieć więcej wiary w siebie i w swoje siły. Potem pojawiły się kolejne duchy natury i zmarłych ludzi, którzy w przeszłości żyli w tej okolicy. Tarrakrin pytał, czy coś aktualnie lub w najbliższej przyszłości grozi społeczności Dolnej Polany i otrzymał w większości zapewnienia, że na razie będą bezpieczni. Pośród zmarłych szaman rozpoznał dwóch mieszkańców, których pogrzebano w ciągu ostatnich kilku miesięcy, jeden zmarł ze starości, drugi po ciężkiej chorobie. Ich zjawy uśmiechały się, mówiąc, że znaleźli spokój w świetle Solarisa i tak właśnie być powinno. Kiedy i oni ostatecznie zniknęli, oddalając się od wymiaru bliskiego światu żywych, Tarrakrin pozostał w ciszy, teraz bardzo świadomy subtelnych energii w okolicy dzięki swojej czasowo zwielokrotnionej wrażliwości.
Wstał z ziemi, zdmuchnął stojącą przed nim świecę, teraz w dużej mierze wypaloną. Pochylony zbierał kawałki zwierzęcych kości poznaczone czerwonymi runami, które uprzednio rozsypał wokół miejsca medytacji tworząc krąg. Kiedy umieścił wszystkie w sakiewce przy pasie, spojrzał na znajdujący się w pobliżu niski mur wokół cmentarza. Szaman celowo medytował w pobliżu miejsca ostatniego spoczynku mieszkańców Dolnej Polany, aby ułatwić kontakt z duszami zmarłych.
Teraz zobaczył, że pośród grobów przebywała dusza jak najbardziej żywa. Ezma Lorenuk przykucnęła obok grobów rodziców i siostry. Na otoczonych kamieniami kopcach stały świeże ofiary z oliwy i wina, pod słupkami z nazwiskami zmarłych płonęły świece, zapewne zapalone przed chwilą ręką dziewczyny. Ezma, nawet jeśli zdawała sobie sprawę, że nie jest sama, nie dawała tego po sobie poznać. Pochylała się nad grobem, kręcone włosy opadały jej na plecy, otulone peleryną. Dziewczyna pogrążona była w modlitwie i kiedy Tarrakrin się zbliżał, mógł rozpoznać niektóre słowa. Dość wyraźnie usłyszał „i miej ich w opiece na wieki, Solarisie” a pod koniec „wybacz mi Deiri, jak czasem bywałam nieznośna”. Szaman odczekał chwilę, aż dziewczyna przestanie szeptać i łagodnie położył jej rękę na ramieniu.
- Na pewno zaznali spokoju – powiedział. Ezma drgnęła i wyprostowała się.
Okazało się, że w pewnym sensie Yomiro miała rację. Po odpoczynku i wspólnym posiłku z Anhx’Tjjiun Ezma poczuła się lepiej, przynajmniej jeśli chodziło o zmęczenie. W miarę, jak odrętwienie ustępowało, do głosu dochodziły inne uczucia. W końcu dziewczyna najsilniej czuła gniew. Dodatkowo pogarszał sprawę fakt, iż miała świadomość, że jej wściekłość niczego nie zmieni.
- Chcę ich zabić – wycedziła Ezma przez zęby – Chcę wybić ich wszystkich.
Zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to trochę niejednoznacznie, zatem szybko dodała:
- To znaczy Burzycieli z Karagaros.
Tarrakrin uśmiechnął się smutno i pokręcił głową.
- To nic nie da – powiedział spokojnie – Jeśli zabijesz obecnie żyjących, przyjdą kolejni. Zakon Cierni rządzi w Karagaros ponad dwieście lat, na pewno istnieli i działali jeszcze wcześniej. Być może już wtedy mieli ze sobą Burzycieli.
- Ale kiedy zginą wszyscy żyjący obecnie, będę mieć pewność, że zabójcy mojej rodziny także nie żyją – wyjaśniła Ezma. Odruchowo sięgnęła dłonią do przytroczonego u pasa sztyletu. Palcami pogładziła rękojeść, chociaż nie dobyła broni.
- Nie jest dobrze tak pielęgnować w sobie gniew i żądzę zemsty – westchnął Tarrakrin – Nie zrozum mnie źle, w żadnym wypadku nie chcę odwodzić cię od walki. Chciałbym tylko, żebyś odzyskała wewnętrzny spokój, bo w ten sposób tylko zadręczasz samą siebie każdego dnia na nowo. Takie uczucia powoli prowadzą prosto w objęcia Arcydemona.
Ezma pochyliła głowę. Logika podpowiadała jej, że szaman miał rację, ale emocje mówiły swoje. Walka z tym była w tym momencie bezcelowa, z góry skazana na niepowodzenie.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Szaman nie mówił nic więcej, może chciał dać Ezmie czas na przemyślenie jego słów. Po krótkim pożegnaniu odwrócił się, aby zająć się swoimi sprawami. Ezma patrzyła na jego plecy jak odchodził, potem uniosła wzrok, aby objąć całą wioskę. Widziała jak większe, piętrowe domy górują nad tymi mniejszymi, jak ramiona wiatraka w młynie obracają się leniwie, jak z kominów kilku chat unosi się dym, kiedy mieszkańcy przy paleniskach w kuchni przygotowywali kolację. W miarę jak ciemniało, wszystko stawało się powoli jedynie kształtem, konturem. 
Ezma pospiesznie opuściła cmentarz i przeszła między budynki osady. Czułaby się jakoś nieswojo, pozostając po zmroku na miejscu pochówku i to nawet nie dlatego, że się bała. W końcu za życia byli to ludzie podobni do tych obecnie żyjących, farmerzy, łowcy, wyrobnicy, w większości poczciwi i dobrzy, którzy zapewne umarli w łasce bogów. Ze strony duchów zmarłych nie było się czego obawiać, nawet jak czasami – a były to sytuacje niezmiernie rzadkie – któryś ukazywał się żyjącym.
Coraz mniej ludzi pozostawało na zewnątrz. Mieszkańcy zamykali się w swoich domach i przygotowywali do nocnego wypoczynku. Ezma po niedługim czasie została sama. Nie czuła się senna, złość skutecznie podsycała jej czujność. 
Zaskrzypiały otwierane drzwi jednej z chat. Ezma spojrzała w tamtym kierunku i odruchowo zaczęła tam iść. Dom Makirsaitów, uświadomiła sobie. W sumie nic dziwnego.
W progu stał Gideon Makirsait, starszy z dwóch braci – a przynajmniej byłby tym starszym, gdyby starzenie nie zatrzymało się u niego kilka lat wcześniej, kiedy po ciężkiej walce z wampirem okazało się, że został skutecznie zarażony. To nie było takie łatwe i nie zdarzało się tak często, jak niektórym się wydawało. Przemiana następowała w przypadku wielu ukąszeń w krótkim czasie, a Gideon miał tego pecha, że po szarpaninie z nieumarłym stworzeniem całe ciało miał pokryte ranami. Był przekonany, że umrze wskutek utraty krwi, ale wampirzy jad już działał, zachowując go przy życiu, a może raczej w stanie podobnym do życia… Ezma słyszała, że niedługi czas po tym Tarrakrin zaproponował Gideonowi, że jeśli tamten zechce, Tarrakrin może go uwolnić, zapewniając względnie szybką i bezbolesną śmierć. Gideon miał wówczas podziękować ale odmówić, twierdząc, że ten stan nie powoduje żadnego cierpienia. Pozwolono mu pozostać w Dolnej Polanie, w domu, który należał do niego i młodszego z braci, Jagana. Gideon jako wampir nie krzywdził ludzi, żywił się krwią zwierząt, na które polował nocami w lasach wokół osady. Przed wschodem słońca powracał do domu i zaszywał się w piwnicy, gdzie przesypiał dzień twardym snem nieumarłego. Kiedy Jagan się ożenił, Kellis, jego wybranka, zaakceptowała cichego współlokatora.
Zapadła noc, zatem Gideon udawał się na łowy. Powoli szedł między domami, blady, zatrzymany w czasie, zdawałoby się nawet, że odmłodzony przez wampirze siły witalne, tak, że wydawał się najwyżej nieznacznie starszy od Ezmy. Normalnie miałby już trzydzieści kilka lat. Na widok Ezmy skinął głową, mrucząc cicho jakieś powitanie. Ezma niewiele myśląc ruszyła za nim.
- Mogę ci towarzyszyć? - spytała. Liczyła na to, że szybki marsz przez las wypali i wyczerpie jej gniew.
- A co, nie możesz spać? - wampir uśmiechnął się, rozbawiony. Jego blada skóra w świetle księżyca wydawała się lekko srebrna. Ezma pamiętała niejasno, że łagodnie falujące włosy młodzieńca miały ciepły odcień brązu, ale od ładnych paru lat nikt nie miał okazji oglądać Gideona w dziennym świetle, które teraz byłoby dla niego zabójcze.
- Trochę miałam dzisiaj powodów do zdenerwowania – odpowiedziała Ezma, wzruszając ramionami, jakby w gruncie rzeczy chodziło o błahe problemy.
Wyszli poza budynki, pomiędzy pola. Szli przez miedze, starając się nie wejść w równe rzędy roślin. W panujących ciemnościach Ezma miała czasem problem ze stwierdzeniem, gdzie znajduje się zaorana ziemia, a gdzie wąskie pasy zdeptanej trawy. Co jakiś czas natrafiali na niewielki kopczyk usypany z obierek, naci, łodyg, skórek i innych mniej jadalnych dla ludzi części owoców i warzyw. Nad nimi unosił się lekki słodkawy zapach rozkładu. Rolnicy pozostawiali owe stosiki, aby zniechęcać gnomy do niszczenia upraw. Nie były to działania rytualne, ale jak najbardziej praktyczne – gnomy, widząc łatwo dostępny pokarm nie zadawały sobie trudu wykopywania korzonków i bulw z ziemi.
Gideon w pewnym momencie skręcił w prawo, wchodząc w las. Ezma przyspieszyła, aby nie stracić go z oczu. Gorzko roześmiała się w duchu. Po raz kolejny tego dnia szła przez las za sprawnym drapieżnikiem, obserwując go, w każdej chwili świadoma jego ogromnej przewagi. Wampiry w większości nieznacznie ustępowały wilkołakom jeśli chodziło o siłę, przewyższały je natomiast szybkością i refleksem. Patrząc na pełne wdzięku i lekkości ruchy Gideona, Ezma mogła zrozumieć, że młody mężczyzna polubił swoje nowe życie.
- Czekaj – zawołała, kiedy las wokół stał się bardziej gęsty – Ja nie widzę w ciemnościach tak dobrze jak ty.
Gideon zatrzymał się, poczekał na dziewczynę i chwycił jej rękę. Miał chłodną skórę, ale jego dotyk nie był szczególnie nieprzyjemny.
- To jest bardzo trudne? - spytała Ezma, patrząc na jego profil. Gideon przekrzywił głowę.
- Co masz na myśli?
- Panowanie nad tym głodem.
Ezma czuła się dziwnie, zadając to pytanie, trochę tak, jakby robiła coś niestosownego. Wcześniej nie miała właściwie okazji rozmawiać z Gideonem – ani tym bardziej z innym wampirem – o takich rzeczach. Podejrzewała, że inni mieszkańcy Dolnej Polany, może jedynie poza Tarrakrinem, również unikali rozmów z Gideonem na temat tego, czym się stał. To było trochę tak jak w przypadku kalectwa, każdy to widział i dla każdego było oczywiste, ale dobre wychowanie nakazywało starannie omijać wzrokiem problem.
Gideon chwilę wahał się z odpowiedzią.
- To chyba zależy od temperamentu – westchnął w końcu – Mnie nie było ciężko, ale z jakiegoś powodu często zdarza się, że wampir nie potrafi nad sobą panować i staje się niebezpieczną bestią. Pomyśl, że ten, który mnie przemienił, walczył bardzo zaciekle o możliwość skosztowania mojej krwi. Jakby się nad tym logicznie zastanowić, to leśna zwierzyna ma w wielu przypadkach więcej krwi niż człowiek. Albo na przykład taka krowa… I ta krew nadaje się dla wampirów równie dobrze. Owszem, zapach ludzkiej krwi ma w sobie coś dużo silniej odurzającego, ale jeśli wampir się powstrzyma i napije się wtedy z jakiegoś zwierzęcia, głód ustąpi i ten narkotyczny wpływ także.
- Teraz to czujesz, kiedy jestem tak blisko?
- Trochę. Nie na tyle, żeby wpaść w jakiś krwiożerczy szał. Powiedziałbym, że w takim małym nasileniu to uczucie jest nawet przyjemne.
Gideon nie wyglądał, jakby się spieszył. Głód nie mógł być zbyt silny. Ezma zamyśliła się. Nieśmiertelność i wieczna młodość, siła, szybkość i wytrzymałość… za cenę swobodnego poruszania się jedynie nocą. I może zgubienia własnej duszy… Nikt nie mógł wiedzieć na pewno, czy wampiryzm automatycznie skazywał ducha na potępienie. Nieumarli ogólnie nie cieszyli się sympatią ludzi, elfów czy wilkołaków, stąd krążące opinie nie mogły być całkowicie wolne od uprzedzeń. Zanim część wilkołaków postanowiła się ucywilizować, ich także traktowano powszechnie jak istoty przeklęte przez bogów, zasługujące jedynie na wytępienie.
Gdyby zbliżał się do nich leśny drapieżnik, w pewnym momencie Ezma usłyszałaby kroki łap na ściółce, nawet gdyby wówczas było już i tak za późno na jakiekolwiek próby ucieczki. Skradającego się od tyłu wampira raczej nie dałoby się dostrzec wcześniej niż w chwili, kiedy człowieka pochwyciły silne zimne ręce a ostre zęby wbijały się w skórę. Jedyne, co zobaczyła Ezma, to nagłe ożywienie Gideona, który ze swoimi zmysłami mógł wykryć innego osobnika.
- Witaj, Melu – odezwał się Gideon, odruchowo przyciągając Ezmę nieco bliżej. Spomiędzy drzew wyszła blada kobieta o długich gęstych włosach, rudawych, o ile dało się to stwierdzić w świetle księżyca z trudem przenikającym przez korony drzew. Ubrana była w obcisłe ciemne spodnie i białą koszulę z żabotem i szerokimi rękawami. Na nogach miała wysokie skórzane buty.
- Witaj – Melu skłoniła głowę – Widzę, że nie jesteś dzisiaj sam.
Oczy jej lśniły, kiedy patrzyła na Ezmę. Wydawała się podobnie młoda jak Gideon, chociaż równie dobrze mogła od dawna mieć ponad sto lat.
- Moja znajoma, Ezma – przedstawił Gideon – Ezma, to jest Melu, od paru lat moja przyjaciółka.
Również wampirzyca, pomyślała Ezma. Widziała w twarzy tamtej jakiś nieokreślony urok, może wynikający z tej wiecznej młodości, może jeszcze z czegoś innego. Z pewności siebie i świadomości swojej siły? A może z głodu krwi, bo spojrzenie tamtej zdradzało, że odczuwa tej nocy pragnienie dużo silniej niż Gideon. Melu nerwowo oblizywała kształtne usta. Bogowie, czy to było takie trudne i takie straszne? Potrzeba było co najmniej kilkunastu ukąszeń…
Ezma szybkim ruchem, tak, żeby Gideon nie mógł w pierwszej chwili zorientować się, co się dzieje, wyciągnęła sztylet. Niecierpliwie podwinęła lewy rękaw koszuli i nacięła nadgarstek. Płytko, tyle tylko, żeby pojawiła się krew. Chyba nawet nie potrzebowała jej dużo, dla głodnego wampira niewiele było potrzeba, żeby przebudzić instynkt.
Melu jednym susem znalazła się tuż obok. Naprawdę, niesamowita szybkość. Wampirzyca już pochylała się nad wyciągniętą ręką i wbiła zęby w nadgarstek Ezmy. Ezma mimowolnie wydała z siebie zduszony krzyk. Nie pomyślała o tym, że ból będzie przy tym tak silny. Wampirzy jad dodatkowo palił.
- Melu, przestań! - krzyknął Gideon. Pożywiająca się przyjaciółka prawie nie zareagowała, tylko jej spojrzenie stało się nieco bardziej trzeźwe i przytomne. Gideon zaczął odciągać Melu od Ezmy. Objął ją mocno, przyciskając wyrywające się ręce do ciała. Wampirzyca dłuższą chwilę próbowała walczyć, zanim szał zaczął ustępować.
- Cholera, Ezma, coś ty najlepszego narobiła?! - krzyknął ze złością Gideon. Ezma przymknęła oczy i potarła czoło zdrową ręką. Melu zdążyła trochę się napić, Ezma odczuwała zawroty głowy i osłabienie wywołane utratą krwi. Spojrzała na swój nadgarstek. Zęby wampirzycy pozostawiły dwa krwawiące otwory. Ezma przez chwilę próbowała zatrzymać krwawienie przez uciskanie ran drugą ręką, w końcu odcięła skrawek materiału z koszuli i zrobiła z niego prowizoryczny bandaż.
- Może po prostu chciałam stać się taka jak wy – warknęła przez zęby. Dobrą stroną tego nagłego osłabienia było to, że gniew również stawał się słabszy.
- Dlaczego? - spytała zdumiona Melu, potrząsając głową, aby odzyskać możliwie trzeźwy stan umysłu – Dlaczego miałabyś chcieć stać się głodną krwi nieumarłą, przeklinaną przez prawie wszystkich, na którą co jakiś czas ktoś próbowałby polować?
- Bo jako wampir miałabym więcej siły, żeby walczyć. Miałabym przewagę nad przeciwnikami. Możliwe, że nawet dałabym radę stanąć do walki z Burzycielami…
Ezma urwała, nie do końca pewna, czy to akurat byłoby możliwe. Nie zdziwiłaby się, gdyby wampirza siła również nie wystarczała, aby skutecznie stawiać opór maszynom do zabijania z Karagaros.
- I byłabyś ograniczona przez możliwość działania jedynie nocą – zauważył Gideon – Jaki z tego byłby pożytek dla twoich przyjaciół, gdyby najsilniejsza z nich musiała kryć się przed słońcem, aby się nie spalić, zamiast stanąć do walki u ich boku? Poza tym cześć z nich na pewno uznałaby, że nie mogą do końca zaufać istocie, która żywi się krwią, nawet, gdybyś robiła to tak jak ja.
Ezma spuściła głowę. Złość opuszczała ją coraz szybciej, aby znów pozostawić jedynie bezradność. Podeszła do Melu, która, uwolniona już z żelaznego uścisku przyjaciela, oklapła i usiadła na ziemi.
- Przepraszam – mruknęła Ezma zawstydzona. Melu, nie patrząc jej w oczy, powiedziała, że nic się nie stało. Było widać, że wampirzyca czuła się jeszcze bardziej podle.
- Chciałabyś tej siły, tak? - odezwała się Melu po chwili – Być wytrzymała i szybka jak wampir? Albo prawie niezniszczalna?
Ezma przytaknęła.
- Nie jesteś pierwsza – ciągnęła Melu – Magowie i alchemicy od wieków opracowują sposoby jak przynajmniej na jakiś czas wzmocnić się i ulepszyć.
- Ja nie jestem magiem. Niestety… Znam jednego alchemika, on z tego co wiem, akurat takimi rzeczami się nie zajmuje. Tyle wiem, że czasem zażywa coś, od czego przez jakiś czas potrzebuje mniej snu.
- Ale to i tak rozwiązania tymczasowe. Ty chciałabyś na stałe, prawda? Tak jak ten Cudzokrwisty, który żył w okolicy nie tak dawno.
- Cudzokrwisty? - zdziwiła się Ezma – To jakaś istota podobna do wampirów?
Nie zdziwiłaby się. W gęstych puszczach Xaresyi mogło żyć wiele bestii, które jeszcze nie zostały poznane i opisane. Niektóre mogły być takie ze swojej natury, inne mogły wcześniej być ludźmi albo elfami, przemienionymi poprzez jad, jak w przypadku wampiryzmu, wskutek klątwy, magicznego wypadku albo celowo przeprowadzonych rytuałów. Jeszcze inne w końcu mogły być tworem eksperymentów mrocznych magów. W końcu w okolicach Karagaros czasem widywano nieszczęśników, którzy zdołali jakoś zbiec z laboratoriów kapłanów Zakonu Cierni. Część z nich w niewielkim już stopniu przypominała ludzi. Zdarzało się, że tacy umierali dość szybko, albo dlatego, że było to i tak nieuniknione, albo wskutek utraty kontaktu z magicznymi i alchemicznymi zabiegami podtrzymującymi ich pełną udręki egzystencję. Ludzie Rattlina kilka razy czuli się zobowiązani osobiście skrócić mękę takich istot. Podejmowane czasem próby pomocy ofiarom eksperymentów w przeważającej większości przypadków i tak kończyły się niepowodzeniem.
Gideon w odpowiedzi na pytające spojrzenie Ezmy tylko rozłożył ręce. On także słyszał o tym po raz pierwszy.
- Nie – odpowiedziała Melu – To ludzie albo mieszańcy ludzi i elfów, którzy w jakiś rytualny sposób przejmują niektóre cechy innych istot. Elfy czystej krwi zapewne też mogą, ale oni zbytnio brzydzą się takich mrocznych praktyk. Ten, o którym mówię, był uczniem medyka w Elyonie. Trochę może bawił się w alchemię w wolnym czasie. I polował w tych lasach, może na zwierzęta a może na wampiry i dzikie wilkołaki. Wyglądał na takiego, co szuka guza i w końcu się doigrał, jak natknął się na bynajmniej nie nastawionego pokojowo wampira. Zdołał jakoś pokonać wampira i nawet nie zostać przy tym zbytnio pokąsany. Przejął wtedy szybkość tego wampira, można powiedzieć, że na stałe. Z tego co słyszałam, pozostało mu to do końca życia, który nawiasem mówiąc nastąpił zadziwiająco szybko. Przez kilka lat jeszcze szkolił się w Elyonie, miał już zacząć własną praktykę, ale zgubił go jego ognisty temperament. Za którymś razem uwiódł niewłaściwą pannę, córkę kupca Praekera podobno. Ojczulek młodą z kochankiem w łóżku nakrył, słusznym gniewem zapłonął. Młodzik oknem się wymykał a to któreś piętro było, spadł, kilka kości połamał. Rozsierdzony Praeker dobił z kuszy, jak młody próbował uciekać. Tyle mu z tej cudownej szybkości przyszło.
Ezma słuchała z szeroko otwartymi oczami. 
- Czy wiesz… czy ktoś wie… w jaki sposób tamten człowiek to zrobił? - spytała. To byłoby zbyt cudowne. Zbyt proste, skoro dokonał tego zwykły młody mieszczanin.
- Ja tego człowieka nawet nigdy nie spotkałam osobiście – powiedziała ostrożnie Melu – Ale mam pewne podejrzenia. Na południe stąd, bliżej gór, mieszka niejaki Zingmar, czarnoksiężnik, może i nekromanta. Różne podejrzane eksperymenty w życiu robił, całe szczęście, że raczej nigdy nie połączy sił z Zakonem Cierni, bo bogowie jedni wiedzą, jakie nieszczęścia mogłyby wówczas spaść na tę krainę… W każdym razie ów Zingmar czasem oferował ściganym wampirom schronienie i regularny dostęp do w miarę świeżej krwi. W zamian oczekiwał, że wampir pozwoli, raz albo kilka razy, wyciąć sobie kawałek serca.
Ezma wzdrygnęła się.
- To was nie zabija?
- Utrata małego kawałka nie – wyjaśnił Gideon – To się może naprawić. Jakby wyciąć całe, to już koniec.
- Brał potem taki kawałek i używał do tych swoich mikstur i rytuałów – podjęła Melu - Jakoś mógł wyciągnąć z tego jakiś rodzaj energii, który mógł dać innej istocie siłę albo szybkość, może też inne cechy. Rozmawiałam z kilkoma wampirami, które się na to zgodziły, raz sama znalazłam się w takiej sytuacji…
Umilkła i obronnym gestem otoczyła się ramionami. Dla wampirzycy, nawet z jej zdolnością regeneracji, nie było to przyjemne wspomnienie. Ezma odruchowo chciała położyć jej rękę na ramieniu w pocieszającym geście, ale nagle zamarła. 
Serca. Wycinanie serc żywym istotom. Przejmowanie siły. Burzyciele porywający młode wilkołaki. Czyżby to wszystko w jakiś sposób się łączyło?
Gideon spojrzał na nią z niepokojem.
- Ezma, w porządku? - spytał niepewnie – Chyba nie straciłaś aż tak dużo krwi?
Ezma potrząsnęła głową. Od dłuższej chwili nawet nie zwracała uwagi na ranę, dopiero to przypomnienie uświadomiło ją, że cały czas czuła piekący ból. 
- Nie, nic mi nie jest – wymamrotała i znów zwróciła się do Melu – Byłaś tam, tak? U tego Zingmara… Potrafiłabyś tam wrócić?
Wampirzyca zawahała się.
- Może… Po co miałabym to robić?
- Bo zapewne młoda panna Lorenuk chciałaby odkryć ten mistyczny sposób na osiągnięcie wampirzej siły bez konieczności przemiany i związanych z tym niedogodności – wtrącił Gideon z przekąsem – Czyżbym nie miał racji?
Ostatnie skierowane było do Ezmy. Częściowo miał rację, owszem, ale nie chodziło już tylko o to.
- Może – westchnęła Ezma – Ale w tym może być coś więcej. Ten czarnoksiężnik może znać odpowiedzi na bardzo ważne pytania, z których część przypuszczalnie dotyczy Zakonu.
Melu przymknęła oczy, intensywnie myśląc. Powoli pokiwała głową.
- Może zdołałabym tam trafić – odezwała się ostrożnie – Jeśli chcesz się tam w najbliższym czasie dostać, daj mi znać, kiedy będziesz gotowa wyruszyć. W ciągu następnych kilkunastu dni będę w okolicach Starych Mokradeł, wiesz, tak przy drodze do Elyonu.
- Wiem, gdzie to jest – powiedziała Ezma – I bardzo ci dziękuję.
- Dlaczego mam dziwne wrażenie, że próbujesz wpakować się w jakieś kłopoty… - jęknął Gideon, teatralnie rozkładając ręce i przewracając oczami.
- Przeciwnie – zaprotestowała Ezma – Właśnie zamierzam znaleźć rozwiązanie problemów, które dręczą nas wszystkich już od dawna.
W tej chwili właśnie tak to widziała.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz