1 sty 2001

Zeira


   Miejsce zamieszkania wybrałam perfekcyjnie. Przynajmniej jeśli chodzi o poranne budzenie. Okno wychodzi prawie na wschód. A to "prawie" wymierzone jest o tyle dokładnie, że pierwsze promienie wschodzącego słońca widoczne zza sąsiedniego domu trafiają idealnie na wezgłowie mojego siennika. Chociaż, jeśli mam być szczera... O wiele cenniejsi w sprawie pobudki są sąsiedzi. Ludzie lepsi od jakiegokolwiek zegara. Od co najmniej roku, dzień w dzień, nieważne, czy mamy sam środek lata, czy też największą śnieżycę od dekady, na pół godziny przed wschodem słońca, dokładnie niemal co do minuty (największe uchybienie wynosiło dziesięć minut), ci dwoje się na siebie drą. Nigdy nie doszłam do tego, czego ta kłótnia dotyczy. Kiedy jeszcze na dworze ciemno a budzą cię wściekłe krzyki, przeplatano damsko-męskie, niesamowicie ciężko jest zwracać uwagę na słowa. Zwłaszcza, kiedy są piekielnie zniekształcone i kompletnie cię nie obchodzą.
   Dla pewności więc okna nie zasłoniłam, ale okazało się, że me obawy są bezpodstawne. Wrzeszczeli z większą pasją niż zazwyczaj, o ile to w ogóle możliwe. Profilaktycznie założyłam starą już, szarozieloną suknię. Plamy z krwi nigdy nie schodzą całkiem, a doprowadzenie po raz enty praczki do palpitacji serca również niespecjalnie mnie interesowało. Za którymś razem to się robi zwyczajnie nudne.
  Nie, nie znalazłam sobie zlecenia wracając nocą do domu. Po prostu nie zdarza się, by ktoś po co najmniej dniu, pewnie dwóch czy trzech, u braciszków Emwelt nie był w stanie krytycznym. A irytująco często sprowadza się to do obfitej i raczej niecelowej utraty posoki w szybkim tempie. Zero profesjonalizmu, jak mówiłam już wcześniej.
  Wyruszyłam punktualnie, to znaczy, kiedy słonko wdzierało się już do mego pokoju. Kwadrans od prawdziwej jutrzenki, co daje nam pół godziny w chwili dotarcia na miejsce. Taki już mam zwyczaj co do punktualności dla istot śmiertelnie przerażonych, mających do mnie ważny interes, będących u szczytu hierarchii społecznej czy pilnie mnie potrzebujących. Tradycja, cóż mogę na to poradzić?
  Nie miałam ochoty psuć sobie później humoru wyjaśnianiem, cóż za demona w pokoju zamknęłam, więc Irraya wzięłam ze sobą. Do perfekcji opanował sztukę nie plątania się pod nogami, zaszkodzić nie mógł.
  Ostatecznie zdecydowałam się na trasę nadziemną, noszącą przeze mnie pseudonim Piekarnianej. Wiedzie między innymi wzdłuż uliczki o takiej właśnie nazwie, a ja nie widziałam powodu, by wysilać tu szare komórki. Przynajmniej pasuje i łatwo spamiętać.
  Wśród zapachu świeżego pieczywa dotarłam na miejsce. Darowałam sobie śniadanie, sprawę miałam zamiar załatwić nim jeszcze bułeczki ostygną. Lubię obserwować ludzi. Najlepiej z góry i kiedy nie zdają sobie sprawy z mojej obecności. Nie pożałowałam sobie tej przyjemności i tym razem. Na podobieństwo gargulca przycupnęłam na skraju dachu nad swym zaułkiem. Głowę oparłam na zaciśniętej pięści, łokieć na dachówce w dobrym stanie. Przez dobrych kilka minut po prostu obserwowałam i analizowałam.
  Mój zatrudniony przymusowo chodził w kółko. Gdyby się tak dobrze przyjrzeć, można było dostrzec w warstwie ulicznego brudu niemal idealny okrąg jego trasy. Chodził, mamrotał i co chwilę rzucał szybkie spojrzenie na wylot zaułka. Jakby mu ktoś wmówił, że tak się przywołuje demony gotowe wszelkie życzenie spełnić. Coś mi się zdaje, że teraz poprosiłby o pojawienie się pewnej przerażającej dziewki w warkoczu i rozwiązanie nieszczęsnej sprawy. Albo zażyczyłby sobie, żebym innego pechowca wczoraj wybrała. Przyjrzałam mu się baczniej. Krok lekko chwiejny, niezauważalnie. Co dwa pełne koła zmieniał kierunek swego pochodu, a i tak mu się kręciło w głowie. W dodatku mamrotał. Bełkotliwie, ale nienawistnie. W tym wypadku nie zdziwiłabym się, gdyby jego życzeniem z głębi serca była karafka bez dna.
  Kiedy u mego boku pojawił się Irray, z pyszczkiem lekko przybrudzonym krwią, przeniosłam wzrok na drugą postać w dole. Zdecydowanie mniej ciekawą, choć pewnie każdy inny zdrowy na umyśle śmiertelnik by się ze mną nie zgodził. O ile wcześniej nie padłby jak martwy na ziemię. W tym wypadku można by uznać to za bezczelne zgapienie. Panna Zeira Oeir widocznie wcześniej wpadła na ten prześwietny pomysł i właśnie leżała sobie jak długa pod ścianą domu naprzeciwko. I bynajmniej powodem tego stanu rzeczy nie był tylko akt beztroskiego leżenia na bruku. Nie chodziło też o zakrwawione ubranie. Wzrok bardziej przykuwały dwa krwawe kikuty sterczące z jej pleców. Na moje oko nie rzucały by się zbytnio w oczy na wystawie u rzeźnika. Niepokojące spostrzeżenie jak na coś, co jest trwale przytwierdzone do czyjegoś ciała.
  Zostawiłam zatem Irraya myjącego swój pyszczek z niezwykłą skrupulatnością na górze, a sama zeszłam po rynnie. Jednej z lepszych na terenie mojego zaułka, na trwałe przymocowana do ściany domu, nie przerdzewiała do cna i w dodatku z wszystkimi rynnowatymi elementami- prawdziwe cudo! Mężczyzna zanadto był zajęty wydeptywaniem swego kręgu, by mnie zauważyć. Dopiero jak chrząknęłam niezbyt subtelnie będąc już na dole i od solidnej minuty się w niego intensywnie wpatrując, zauważył mnie. Mówiąc dokładniej- podskoczył, spojrzał na mnie jak na zjawę i pisnął jak durne i bogate dziewczę na widok tłustego szczura na swym wielkim łożu z baldachimem i puchowymi poduszkami.
  Mina niby mi to zrzedła, zrobiłam wielkie oczy i nieskrępowanie prześledziłam każdy centymetr jego zapijaczonej mordy. Przekrwione oczy, niezdrowy rumieniec i oddech wionący gorzałką był tylko formalnością.
-Mi się tam zdawało, że chłopa najęłam. Do roboty prostej, z dużą korzyścią dla niego i jego rodzinki. Przed sobą mam albo piszczącą dziewczynkę, albo pijaka nie zasługującego na złamany grosz, nie mówiąc o dalszym spokojnym żywocie. Nie mogę jednak się zdecydować. Powiesz mi może, kim jesteś?
Zaczerwienił się jeszcze bardziej, a oczy to mu chciały z orbit wyjść. Trybiki umysłu, wygładzone przez lata chlania, rozpaczliwie próbowały ruszyć. Po kilkunastu sekundach na odchrząkiwanie i burczenie pod nosem poświęconych, dokonał wyboru.
-Piszczącą dziewczynką, pani.
I jak tu nie kochać swojej reputacji.
-Dobrze więc, moja droga.-przyznałam uspokajającym tonem, by te biedne tryby nie zdarły się już na amen- Kogo my tu mamy?-zagadnęłam, spoglądając wprost na tą już autentyczną dziewczynę.
Nasza nowo mianowana dziewczynka bąknęła coś w zakłopotaniu i przeczesała dłonią włosy, wbijając wzrok w układ kamieni na ulicy, zapewne goniąc uporczywie uciekające myśli po umyśle. Z bliska nasza uratowana nie wyglądała wcale lepiej. Leżała na brzuchu. Przez to olbrzymi skrzep na szarych włosach był świetnie widoczny, wręcz mógłby służyć za podręcznikowy przykład konkretnego dostania po głowie ze skutkiem śmiertelnym bądź nieprzytomnym długotrwale. Oddychała z podejrzanym szmerem, ciężko. Powieki miała zaciśnięte. W co była ubrana, stwierdzić nie sposób. Całe było przesączone szkarłatną posoką sączącą się wciąż z tych... badyli z pleców, że się tak wyrażę z braku lepszego słownictwa. Same badyle prócz oprawy krwistej i różowej, miały również białe elementy. I nie mam tu na myśli kości. One też były widoczne, ale tylko w paru miejscach i nie rzucało się to tak w oczy. Zdecydowanie ciekawsze były małe, puchowe piórka co trochę się na nich walające. W większości przesączone krwią, ale parę zachowało nieco swej pierwotnej białej barwy. Wątpię, by przypadkiem w trakcie przenoszenia jakiś jastrząb rozszarpał nad nią gołębia. Braciszków szanownych nie posądziłabym o hodowlę jakiegokolwiek ptactwa. Podobnie jak o zabawę w doszywanie ludziom dodatkowych kończyn. I za pomocą magi podłączanie ich do ciała, sądząc przynajmniej po intensywności krwotoku i ilości krwi na wszystkim innym.
Może okres zawieszenia mojego człowieka nie trwał tyle, ile sugerowałby to mój opis, ale uwierzcie mi, krótki też nie był. Kiedy zaczął mówić, byłam niemal zaskoczona. Już myślałam, że przez przypadek odgryzł sobie język.
-W takim stanie ją znalazłem. Wokół niej walało się jeszcze dużo takich oto.-tu wyjął zza pazuchy obiekt demonstracyjny, dla określenia którego słowa mu brakło. Białe pióro. Pióro długie jak moje przedramię. Przypominające najbardziej lotkę ptaka. Odebrałam mu je z ręki, poważyłam w dłoni. Stosina na skraju była sina i zakrwawiona, podobnie jak reszta piórka, choć dalej dominowały po prostu małe czerwone plamki. Wyglądało, jakby zostało czemuś brutalnie wyrwane. Czemuś, co ma pióra jeszcze większej, to widocznie wciąż rosło. Szybki rzut oka na dziewczynę. Do diaska. co za diabelstwo obiecałam uratować...

Brak komentarzy

Prześlij komentarz